niedziela, 27 marca 2016

INFORMACJA ! ! !

Hejka :3
Mam taką małą wiadomość, która chyba nie okaże się dla Was zbyt przyjemna... Postanowiłam, że zawieszę to opowiadanie do czasu wakacji. Co będzie potem? Czas pokaże. Mam nadzieję, że jeszcze do tego wrócę, bo nawet nie wiecie ile radochy potrafi sprawić pisanie takich kompletnych głupot. Ale ostatnio nie mam na to czasu. Po prostu nie.
W takim razie... Do wakacji! No chyba, że zmienię zdanie i już wcześniej odwieszę (?).
A tymczasem zapraszam tych, którzy jeszcze nie zapoznali się z moją normalną twórczością na TO OPOWIADANIE. Czy Turniej Czterech Skoczni padnie łupem mordercy? W roli głównej: Hayböck, Stoch, Forfang, P. Prevc, Kraft, Murańka, Kot, Ziobro, Freund i inni. Serdecznie zapraszam!
Pozdrawiam i do następnego! ❤

piątek, 25 marca 2016

8. Szwajcarski obóz koncentracyjny

19 XII 2015, piątek

Szwajcaria... Z czym mi się kojarzy? Zegarki, ser, Ammann, luz w dupie. A czym w rzeczywistości jest? Krajem gorszym od Rosji. Tutaj trzeba pracować jak niewolnik, będąc przywiązanym obrożą do słupa, pielęgnując pięknie kwitnące kwiaty w szklarni Ammanna. Ewentualnie zostaje się zamknięty w górskiej willi Hofera. Dokładnie w lochach pod willą. Ukrytej kilkanaście metrów pod ziemią. Nazwa miasta na zawody jak najbardziej (nie)trafiona. Engelberg. Anielska góra. Anioły i niewola. Bo w sumie to jesteśmy aniołami, szczególnie ja. Anioł o bjuti białych skrzydłach ze sponsorskimi naszywkami. Ale co ja się tam chwalić będę...
Ledwo przyjechałem do tego rzekomo pięknego, alpejskiego kraju, wysiadłem z naszego timowego busa na parkingu przed dużym, okazałym hotelem, a już mnie dopadły alpejskie świnie w osobach Deschwandena i Egloffa! Rzucili się każdemu z naszej skromnej drużyny na plecy, zakładając różowe kajdanki zrobionych na drutach i przyciskając nas do zimnego, brudnego chodnika, łamane na szwajcarskie cudo świata. Ammanna nie zrozumiesz. Szczególnie, kiedy jesteś na jego terenie. Wtedy z potulnego przyjaciela zamienia się w klona Waltaha Hofaha Wielkiego albo Waltera I Srogiego. Rozwala wtedy wszystkich na płaskie naleśniki, tak jak ten walec Ammann!* Nie ważne kim jesteś – w jego repertuarze niszczenia życia i psychiki są trenerzy, nawet jego własny, zawodnicy, osobnicy z krótkofalówkami, Tepeše (chwała mu za to!), sędziowie, szczególnie ci, którzy przyznają mu noty poniżej 16,5 oraz nawet takie statystyczne panie Helgi z miotłą w ręce, które wchodzą do pokoju, aby „zrobić mały porządek”, a gdy wychodzą z pokoju znika cały zestaw używanej bielizny. Potem wchodzisz na Allegro i oferta dnia: bokserki Żyły, stringi Stjernena i hit dnia – stanik Hofera! „Kiedy czujesz się kobietą, ale jesteś dyrektorem Pucharu Świata w skokach i jesteś zbyt wrażliwy na pisanie łamiących serce dramatów i innych romansideł.”
Krótko mówiąc: Ammann to zło! Nie dajcie się zwieść pozorom!
Kiedy byliśmy prowadzeni przez te ammannowe świnie do hotelu, nagle zboczyliśmy w uliczkę obok i już po chwili staliśmy przed wielką oborą, na której dachu stali... No jak myślicie, kto?... NORWEGOWIE! (Cóż za niespodzianka!) I co postanowili robić na dachu rozpadającej się obory? Nakurwiali Spejsdensy!** Co z tego, że mogę rozjebać nogę i dach?! Przecież norweski kult bożków zboczonych norweskich skoczków jest ważniejszy! To tak, jakbym pozwolił gotować Laniškowi obiady – niby wszystkie okej, ale po dłuższym czasie jedzenia i intensywniejszym przełykaniu można dostać przewlekłego zawału żołądka... i jelit... i dupy... i mózgu. Szczególnie tego ostatniego. Zdecydowanie.
Po kilku minutach marszu, zostaliśmy wrzuceni do tej śmierdzącej obory. Żeby jeszcze nas kulturalnie wepchnęli na chama, pozwalając nam stać na własnych nogach. Wtedy nie byłbym tak bardzo oburzony. Ale te Engelbergi nas tam wrzuciły na kupę! I muszę, niestety, dodać, że to wyrażenie nie przypadkiem może wydawać się dwuznaczne. Powiem krótko: współczuję Laniškowi tego, że on został wepchnięty jako pierwszy i to on leżał pod ciałami innych sześciu facetów (w tym mnie...), dotykając ziemi. A raczej tego, co na niej było. To znaczy, współczułem mu. Czas przeszły, trwający może kilka sekund. Bo kiedy szwajcarskie mendy nas zamknęły na cztery spusty, on jakimś cudem wypełzł spod tej żywej kanapki i zaczął się śmiać i uśmiechać, krzycząc ze szczęścia, że zawsze marzył o kąpieli błotnej. Zanim zdążyliśmy go zatrzymać, ściągnął kurtkę i bluzę, po czym wskoczył do wielkiego dołu, pełnego rzekomego błota. Ja myślałem, że powinniśmy już dzwonić po księdza, aby odprawił mszę w intencji zmarłego Anže wraz z jego mózgiem i zamawiać trumnę.
Ej! Ale jak coś, co nie istnieje może umrzeć?
Muszę kiedyś zostać naukowcem i zbadać ten problem, który dotyka połowę społeczeństwa. A druga połowa cierpi z tego powodu, musząc żyć z idiotami.
Po około dwóch minutach Lanišek wyłonił się niczym Afrodyta z piany morskiej. Różnica tkwiła w tym, że ten dureń wyszedł z gnojnika, a poza tym nie był nag... Dobra. Jednak nie. Ja nic nie mówiłem. Jeszcze nigdy nie pragnąłem zamienić się w Piusa XIII***, ale wtedy moje życie diametralnie uległo zmianie. Musiałem oglądać to, co nie było zarezerwowane dla mnie.
Odwróciłem wzrok, próbując się powstrzymać od przeklęcia...
- To błoto wyjątkowo dobrze działa na zęby! Czuję, że są teraz takie jakby prostsze! – powiedział entuzjastycznie Lanišek.
...ale się, kurwa, nie dało nie kląć. Nie z takimi idiotami, wrzodami na zdrowym organizmie narodu i w ogóle chujami na czole! Z trudem powstrzymywałem się przed tym, aby przypadkiem nie powiedzieć Laniškowi, że byle gówno nie naprostuje zębów. To było aż nazbyt dosłowne.
- Skarbie... To znaczy, Anžusiu – zaczął mój brat, który za cholerę nie mógł wydusić z siebie coś więcej, stojąc bliżej, niż 5 metrów od naszego kadrowego durnia.
- Domen, dołącz do mnie – powiedział podekscytowany Lanišek, robiąc krok w stronę Domena. Ten od razu okrążył pomieszczenie, po czym schował się za moimi plecami. – Domen! – dodał zniecierpliwiony Gówniak. – Będzie fajnie!
Domen pokręcił głową, wychylając się zza mnie.
I wtedy ziemia nagle zawirowała, albowiem dobroduszny, poczciwy Lanišek, uosobienie spokoju i głupoty (pomińmy to drugie), wybuchł krzykiem, obnażył zęby i zwinął palce w szpony. Jego oczy zrobiły się czerwone. Dysząc ze wściekłości, zrobił mały krok do przodu.
- Domen. Chodź. Do mnie. Będzie fajnie – mówił, wlokąc stopy po... ziemi? Zgniłych deskach. Cholera to wie! – Będzie. Zabawa. Domen.
- Anže, uspokój się – rzucił Jurij, robiąc współczującą minę. Tak, Tepeš, mnie też było przykro, że niektóre ameby jednak ewoluowały w człowieka.
Lanišek na te słowa lekko ochłonął, wyprostował się i spojrzał błagalnym wzrokiem na mojego brata. 
- Domen, pobawmy się w błocie – ponowił próbę nakłonienia mojej bombowej Atomówki do zabawy w warchlaki.
I wszystko byłoby pięknie, ładnie, gdyby nie Domen, który wyszedł zza moich pleców i powiedział Laniškowi ze stoickim spokojem:
- Ty chory pojebie.
Wtedy Lanišek nie wytrzymał, znowu zrobił się czerwony jak damski kibel przy okresie, po czym rzucił się w naszą stronę z wrzaskiem. Cały nasz team zabrał nogi za pas, ginąc w innych korytarzach obory. Bo to była rozległa obora. Na 50, kurwa, metrów. Wielka. Duża. Aż mi ślepa kiszka odzyskała wzrok, aby zobaczyć taką wielką oborę. Tak było. I uciekać w czymś takim przed Laniškiem, nie mając pewności, czy nie traficie na siebie za rogiem. To by dopiero była trauma.
Ja uciekłem w taki wąski korytarz, który prowadził na klatkę schodową. Miałem wtedy niezłe sudoku, aby trafić na odpowiednie pole idealną ilością palców. Gdybym miał chodzić tymi schodami dłuższy czas, to w końcu potrafiłbym stać na paznokciu małego palca. Taka prima balerina z obory. W każdym razie przejście prototypu schodów zajęło mi oszałamiające 5 minut życia. To i tak krótko.
Kiedy dotarłem na górę schodów, zastała mnie niespodzianka w postaci zamkniętych drzwi. Spróbowałem je otworzyć, ale chuje się nie otworzyły. Walnąłem w nie raz. Potem drugi. Ani drgnęły.
Nagle dotarł mnie odgłos godowy wieloryba. To był Anže. Natychmiast zacząłem mocniej szarpać za klamkę. Niepokojące dźwięki były coraz bliżej, a ja wciąż stałem na tych pieprzonych schodach i czekałem na śmierć. W pewnym momencie zobaczyłem głowę Laniška. Był piętro niżej.
Po chwili namysłu uznałem, że pobiegnę wyżej. Ale co się, kurwa, okazało? Że schody, prowadzące wyżej zostały zamurowane. No to poległem. Jutro przed skocznią jak nic zostanie wywieszony nekrolog. Mój nekrolog. Zginął śmiercią tragiczną, stratowany przez wkurwionego gównianego potwora. A pod spodem złośliwy dopisek Tepeša: „Zgwałcony przez Laniška, grzeszący samogwałtem, przeleciany przez wszystkich”.
Przełknąłem ślinę i jebnąłem z całej siły w drzwi, krzycząc:
- Kurwa! Ratujcie!
Po kilku sekundach zamek w drzwiach się przekręcił, a chwilę później między framugą a drzwiami pojawiła się szpara, z której wychyliła się głowa Forfanga. Czy ja jestem skazany na tego norweskiego idiotę? To znaczy, na tego norweskiego kochanego idiotę? Kiedy na niego patrzyłem, miałem przed oczami Mongolię.
- Hasło – szepnął konspiracyjnie.
- Ty kurwiu! Wpuść mnie, jeśli nie chcesz mieć mnie na sumieniu! – wrzasnąłem, łapiąc go za ramiona.
- Co jest...? – zapytał, ale reszta jego pytania zniknęła gdzieś. Zamiast dokończyć, wskazał palcem za moje plecy i, trzęsącymi się wargami, krzyknął: – Gówno-ludź! Spierdalamy chłopaki!
Wszedł a drzwi, łapiąc mnie za ramię. Gdy byliśmy już w środku, zamknął drzwi i wziął do rąk przenośną lodówkę. Popatrzyłem na niego zagadkowym wzrokiem, na co odpowiedział, patrząc ze strachem na drzwi:
- Jedzenie to świętość, zapamiętaj, Peter.
Aha. Johann kocha jeść. Albo kocha lodówkę. Może to przelotny szwajcarski romans. Coś typu zakazanej miłości i w ogóle rozdarcia wewnętrznego.
Nagle coś, a raczej ktoś, zaczął dobijać się do drzwi, wydając odgłosy godowe fok. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, ale tylko w oczach moich i Forfanga tkwił strach. Oboje zaczęliśmy powoli wycofywać się do tyłu.
- Chłopaki! Spierdalamy! – krzyknął Forfang tak, że usłyszała go cała Szwajcaria, a nawet i Austria. Zanim ktoś zdążył na niego spojrzeć, już go nie było w pokoju.
Wszyscy stali jak debile, patrząc dziwnie w kierunku, w którym zniknął Johann. Dopiero wtedy, gdy siekiera przecięła drzwi, a w nowej dziurze pojawiła się twarz Laniška (Oho! Anže zaopatrzył się w nowy sprzęt. Niedobrze... Teraz to dopiero będzie rzeź. Nie tylko zamorduje ludzkie nozdrza, ale i ludzkie życia. Tak, Domen ten jeden jedyny raz powiedział coś słusznie i zgodnie z prawdą: Lanišek to chory pojeb. A i to mało powiedziane), śmiejąca się jak zwykle, wszyscy postanowili uciekać. Ale zanim uciekli, zabrali ze sobą wszystkie zgrzewki czegoś tam. Znając Norwegów, był to prawdziwy really szpirit. Spirytus. Ewentualnie ruski bimber.
Skręciłem w pierwszy lepszy korytarz. Na mojej drodze stali Polacy i Czesi. Wszyscy patrzyli się w jakiś punkt przed sobą. Wychyliłem głowę, aby zobaczyć obiekt ich zainteresowań. Okazało się, że Żyła robił wernisaż swoich dzieł o nazwie „He he he story”. Mógłbym patrzeć na te obrazy, podziwiając ludzką głupotę zawartą na jednym metrze kwadratowym, ale tak się jakoś niefortunnie zdarzyło, że musiałem uciekać przed psycholem z mojej kadry. No kurwa, sztuka na tym ucierpi.
Słysząc zbliżające się z każdą sekundą dźwięki zarzynanej świni, krzyknąłem bardzo elokwentnie:
- Spierdalajmy! Gówno-ludź nadchodzi!
Polaków i Czechów to jednak nie wzruszyło. Nawet nie chcieli mnie przepuścić! Dopiero gdy na horyzoncie pojawił się Anže, wlokący swoje nogi po podłodze, przy których przywiązane były... łańcuchy, wszyscy nagle zniknęli z prędkością światła. Gdyby nie przeraźliwy krzyk Żyły, pomyślałbym, że anihilowali. Natychmiast pobiegłem w kierunku miejsca krzyku. Kiedy byłem już blisko ich siedliska, krzyk Pietra zmienił się w słowa. 
- Najpierw kobiety i dzieci! – krzyczał Piotrek. – Albo nie. Najpierw Żyły, a potem plebs!
Gdyby nie moje fatalne położenie i stan uciekanie przed śmiercią, nawet bym się z tego zaśmiał. Muszę kiedyś lepiej poznać Piotrka. Fajny gościu. Razem byśmy się nieźle najebali nawet zwykłym sokiem. Ale oczywiście sokiem Norwegów. Plotki głoszą, że u nich w kadrze pija się taki ruski odpowiednik Redbulla – i przejście przez drzwi staje się wyzwaniem.
Gdy dopadłem do pierwszego z brzegu człowieka, który okazał się być Kotem, wskoczyłem mu na plecy i natychmiast pomknąłem na jego plecach przez całą długość korytarza. Mój wierny rumak, łamane na Kot, zatrzymał się dopiero przed oknem. Na parapecie przymocowane były jakieś sznurki, które... kołysały się? Zeskoczyłem z pleców Maćka i zobaczyłem w dół. Oczom nie mogłem uwierzyć. Na linie kołysał się jeden z obrazów Piotrka, a na nim siedział autor dzieła, krzycząc coś o apokalipsie i Armagedonie, który właśnie się zaczął. Ręce rozkładał na boki jak ksiądz na kazaniu.
- Ludzie! Świat się kończy! Na Ziemię zaczęła zstępować nowa rasa ludzi! Gówno-ludzi! Armagedon! Apokalipsa według, he he, Żyły!
- Co mu odjebało? – zapytał stojący obok mnie Kot.
- Cholera wie. Ważne żeby zamknął ryja i w końcu pozwolił nam zejść – odpowiedział mu Kubacki. Po chwili wychylił się przez okno i krzyknął: - Piotrek, złaź, ty chuju!
Kultura 100%. Warto utrzymywać typowo polskie tradycje.
- Nie! Ja tu zostaję! – odkrzyknął.
Po chwili za naszymi plecami rozległy się odgłosy Laniška, który machał siekierą na wszystkie strony tak lekko i zręcznie, jakby trzymał w ręce piórko. Pełen podziw dla niego. Ale jeszcze większy podziw, jeśli zdecyduje się oszczędzić moje życie.
- Piotrek... – zaczął nerwowo jakiś taki nowy, co to prawie oczu nie miał, tylko takie małe dziurki. Chociaż... może to właśnie były oczy.
- Andrzej, to jest boski plan świata! Jedna rasa musi zginąć, aby druga mogła żyć! Tego nie zmienisz! Musisz poświęcić się dla świata!
Andrzej. Zapamiętam. 
A tak poza tym: czy ten Piotrek czasem nie brał czegoś na boku? Bo wyglądał i zachowywał się tak, jakby był żywym, chodzącym marihuanen. 
Anže był coraz bliżej, a my nadal nie mieliśmy jak uciec. Piotrek głosił sobie jakieś tezy w połowie wysokości tej rozwalającej się obory, ja trząsłem gaciami ze strachu, a z dachu coś zaczęło zeskakiwać i byli to... Norwegowie. Ja pierdolę. Z kim ja żyję... Lecieli, rozkładając ręce na boki, i śmiali się przy tym głupkowato.
Boże, dziękuję, że nie urodziłem się w Norwegii! Tam jest chyba tak zimno, że im te mózgi pozamrażało! Na amen!
Nagle coś przebiegło obok mnie i po chwili z całej siły rzuciło czymś za okno. Dopiero w momencie, gdy Piotrek się uciszył i poszedł w ślady Norwegów, zrozumiałem co się stało. Spojrzałem na tego, który rzucił czymś w Żyłę. Moją twarz natychmiast wykrzywił grymas. Mózg krzyczał mi tylko jedno: kurwa, Stoch! Patrzyłem na niego, a on na mnie. Zrobiło nam się obojgu przykro. Oboje ukrywaliśmy łzy, udając, że nasza przyjaźń wcześniej w ogóle nie istniała. Że od zawsze byliśmy zawziętymi wrogami. Bałem się, że pęknę, kiedy nagle Kot wyskoczył przez okno, a zaraz za nim Andrzej, Hula, Kubacki, Ziobro, Hlava, Koudelka, Matura i Janda.
Patrzyłem w stronę okna z niedowierzaniem. Po chwili przeniosłem wzrok z powrotem na Stocha. Kamil patrzył na mnie z przerażoną miną. Jego oczy zrobiły się wielkie jak pół Rosji. Po kilku sekundach wskazał na mnie trzęsącym się palcem. Zmarszczyłem brwi, chcąc powiedzieć mu to samo, co mój mój brat Laniškowi, kiedy nagle poczułem na ramieniu czyjąś dłoń. Nie zdążyłem się nawet odwrócić, gdy ten ktoś szepnął mi do ucha:
- Dopadłem cię. Teraz czeka cię kara...
Zaczął mnie ciągnąć do tyłu. Wyrywałem mu się. Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Nie mogłem, bo Anže zaciskał te swoje brudne łapy na mojej szyi. Walczyłem z każdą chwilą o oddech. Nie mogłem zginąć, nie teraz. Musiałem żyć i wygrać wszystko, co jeszcze było do wygrania. Chciałem być przecież drugim Hannavaldem (o, chuj... DRUGIM), pobić wszystkie rekordy i przelecieć każdego na tym świecie, skacząc 255 metrów. O tak, dokładnie tyle miałem w planach.
- Boisz się? – Zapytał Lanišek. Skinąłem energicznie głową. – Więc tak będzie. – Zaczął rozpinać pasek od swoich spodni. A potem mój pasek.
Już czułem, że umieram. Bo w sumie lepiej mieć w życiorysie śmierć, niż zgwałcenie przez Laniška.
Nagle uchwyt Anže osłabł, a sam Lanišek upadł na podłogę, chwytając się za głowę. Odwróciłem się, smakując każdy haust powietrza. Nad ciałem Laniška pochylał się Stoch, trzymając w ręce jakieś stare grabie. Dopiero po krótkiej chwili zacząłem łączyć fakty. I niestety wyszło na to, że Kamil mnie uratował. Już chciałem rzucić mu się na szyję i zapomnieć  tym, że wymienił mnie na Freunda – wszystko można zacząć od nowa – kiedy nagle za plecami Stocha pojawił się Severin.
- Co tu się stało? – zapytał Freund, szpanując angielskim. Głupi szwab. Myśli, że jak jest Niemcem, to umiejętność angielskiego jest mistrzostwem? Niech spróbuje kiedyś mówić po polsku po pijaku. To dopiero challenge.
Stoch otworzył usta, aby mu wytłumaczyć, gdy nagle w korytarzu ukazała się mgła, a raczej jakiś śmierdzący dym, zza którego wyłonił się Ammann w wojskowym mundurze, a zaraz za nim stali Peier i Deschwanden z karabinami w ręku. Simon szedł dumnym krokiem. 
Po chwili usunął się pod ścianę i skinął głową. Nagle cała armia Szwajcarów  wypłynęła z korytarza i związała naszą trójkę, po czym zasłonili nam oczy. Nie wiem, co działo się potem, bo straciłem przytomność.
Obudziłem się dopiero w autobusie, w którym byli wszyscy inni skoczkowie. Dokładnie, wszyscy skoczkowie w małym autobusie, mknącym autostradą Ammanna do raju zwanego Groß-Titlis-Schanze. Tia, jasne...
Wszyscy byli zakneblowani, ja też. Spróbowałem się uwolnić, ale zanim czegokolwiek dokonałem, pojawił się obok mnie Ammann i walnął mnie w udo z całej siły batem. Nadal miał ten swój wojskowy mundur i na dodatek... CZARNE OKULARY PRZECIWSŁONECZNE W ZIMIE! Trzeba rzeczywiście być jakimś beznadziejnym Szwajcarem, aby dokonać czegoś takiego. Albo raczej trzeba mieć polskie korzenie – skarpetki do klapek (Tande czuje przez to odrazę do tego narodu; takie haniebne czyny wobec tego boskiego obuwia), to i okulary przeciwsłoneczne zimą. Kto bogatemu zabroni?
Na skocznię dojechaliśmy bardzo szybko. Zanim wyszliśmy z autobusu rozwiązali nas i pozwolili wyjść o własnych nogach bez obstawy pierdyliarda żołnierzy, łamane na skaczących patałachów.
Kwalifikacje i treningi przebiegły dobrze. I co dziwne: kwali wygrał LANIŠEK! Moja mina na tą wiadomość mówiła: „Ło kurwa...”. Uśmiechał się do tej kamery, jakby był co najmniej najebany. Ewentualnie zjarany. Ale przecież to takie potulne dziecko, które pod naporem gówna, które dostało się do jego mózgu przez nos, zaczęło próbować zrobić nam apokalipsę życia.
Drugi w kwalifikacjach był Stoch. Chciałem mu pogratulować, ale uznałem, że nie. Miałem nawet okazję podać mu dłoń i powiedzieć, jakie to niezwykłe, że znowu ma szansę czekać na drugi skok razem ze mną, tam na górze, że dobrze skacze. Był prawie przede mną. Uśmiechaliśmy się do siebie. Wziął to za dobrą kartę. A ja mimo tego złapałem za ramię przechodzącego obok mnie Fannemela.
- Anders, przyjacielu! – zacząłem głośno, tak, aby Stoch na 100% mnie usłyszał.
- Peter... także przyjacielu! – odpowiedział głośno, po czym szepnął mi na ucho: - Co ty odpierdalasz, Prevc?
W odpowiedzi wyruszyłem ramionami.
Po kilku sekundach krępującej ciszy, ruszyliśmy w stronę wioski. W ostatniej chwili spojrzałem przez ramię, aby zobaczyć minę Kamila. Myślałem, że będzie smutny i przyniesie mi to dużo satysfakcji. Ale nie. Rzeczywiście był smutny. Ale ja też zrobiłem się przez to smutny.
Co się ze mną dzieje? Peter, on zniszczył waszą przyjaźń! Wybrał szwabola! Nie możesz rozklejać się nad jego smutkiem! Nie teraz – wrogowie tak nie postępują!
Ale czy my jesteśmy wrogami?
Po zawodach zawieźli nas do hotelu, a raczej obory i kazali się zakwaterować w pokojach. O dziwo, pokoje były nawet w dobrym stanie. To znaczy, gdyby nie ta pleśń i robale wszędzie, niczym naszywki sponsorskie, to byłoby dobrze.
Aha, prawie bym zapomniał. Byłoby miło, gdyby postanowili zdjąć znad wejścia do obory tabliczkę z napisem: „Szwajcarski Obóz Koncentracyjny”.
W pokoju byłem sam. Nie mogłem sobie pozwolić, aby rozkleić się przy kimś. Przed moimi oczami wciąż stał ten smutny wzrok Stocha, mówiący, że to jednak ja jestem zdrajcą.
Przez resztę dnia chodziłem tak, jakbym zobaczył Krafta i Hayböcka na osobności. Chociaż w sumie nie wiem, hak wyglądają na osobności, jak się zachowują. I jakby się nad tym zastanowić, nie chcę wiedzieć.
W ostateczności postanowiłemsię najebać przed snem. Poszedłem do Norwegów po trochę spirytusu i już po dwóch kieliszkach padłem

* Tak, takie coś istnieje i nawet kiedyś przejechało obok boiska, gdy miałam wf
** Ten teledysk Wam wszystko wyjaśni => Link
***Nie mam pewności, ale to chyba ten papież odrąbał fiuty męskim rzeźbom w jakimś zamku we Florencji 

**********
Witam ponownie, milordy... milordzi... milordowie... Po prostu witam!
Kolejny rozdział! Jak na razie trochę Ammanna, trochę Stocha i dużo Laniška. Nie wiem, co mi odwaliło podczas pisania tego czegoś, ale okej. Może być. Uznajmy, że jestem normalna i mój mózg nie jest zwykłą papką. Ewentualnie galaretką.
No więc tak: nie wiem czemu Norwegowie znowu są jacyś niepoważni, nie wiem czemu Żyła zmienił się w jakiegoś Armagedona.
A teraz przyznawać się - ile razy się śmialiście?
Pozdrawiam ;***


P.S. Jaka ja dumna jestem z Petera, że wreszcie dostał tę swoją upragnioną kulę. To był pikny moment.
P.S.2. Wesołych świąt!

środa, 16 marca 2016

#1 DODATEK PLANICOWY

Niedaleko zeskoku skoczni w Planicy. Jurij wychodzi zza drzwi, zsuwając okulary na oczy.

Jurij:

Peterze, Peterze, gdzież ty się podziewasz?
Pewnie w dla lidera boksie się teraz odziewasz...

Unosi głowę do góry 

Rozżarzone słońce me lica ogrzewa,
Do szczęścia śliwowicy mi tylko potrzeba!

Peter:

Juriju mój drogi, nie jesteśmy dziś w Polsce,
Żyjmy tu w bezalkoholowej skokowej trosce. 

Robi smutną minę

Grozi mi dzisiaj niechybna zagłada -
Drugie miejsce perfidnie się do mnie skrada!
Nie wiem, co robić, poradźże, proszę!
Nie będę się z tego cieszył - ani po trosze.

Jurij:

Śmiejąc się

Mój dobry kolego, mam na to radę,
Załatwi to twoją każdą sprawę!
Wysłuchaj uważnie: kobiety, wóda...

Peter:

...A więc obłuda!

Jurij:

Uspokój się, skarbie, mój motylku drogi,
Nie bądź dla mych rad tak bardzo srogi!
Spójrz na to inaczej, tak lekkim okiem,
Uchronisz się wtedy przed ludu wyrokiem.
Chyba że lubisz być Peterem Drugim
I splamić swe imię po paśmie tryumfów długim.

W zamyśleniu

Chociaż... Niezwykle jest być pewnym swego miejsca
I z radosną miną iść do skokowego podejścia,
Wejść na rozbieg długi, zapiąć dumnie narty,
A potem ze spokojem grać sobie w budce w karty.
I pozdrawiać kibiców z drugiego stopnia,
Radować się ze swego życia wiernego pnia.
Drugiego miejsca być panem...

Peter:

Skończ proszę, o, wa!
Życie me wali się na głowę okropnie
Jak skocznia w Garmisch, więc nie słuchaj roztropnie!
Chciałbym móc cieszyć się planicowym słońcem,
Lecz niestety uciekam przed perfidnym gońcem!

Jurij:

Nie denerwuj się!
Straszysz tym mię!

Peter:

Kłamca!

Jurij:

Eh, Peterze, Peterze - nie znasz się na kłamstwie,
Żyjesz, myśląc tylko o ludzkim chamstwie.
Jak ja marzę o deugiej pozycji,
Jak każda kobieta o od faceta forsycji!
Ciesz się chwilą obecną!...
...O, spójrz na tę kobietę zacną!

Wskazuje na kobietę z dużymy piersiami, oblizując wargi

Brałbym jak komornik meblościankę!
Gdy ze mnie spodnie ściągnie, będzie miała niespodziankę!

Peter:

Ty świntuchu słoweński!

Jurij:

Sugerujesz, że nie jestem męski?

Peter:

Ja nic nie mówiłem, słuchajże uważnie!
Nie czuj się ze swym przyrodzeniem aż tak bardzo ważnie!

Jurij:

Nadąsanym głosem

Chcesz powiedzieć, że moje...

Peter:

Kręci chaotycznie głową i wytrzeszcza oczy

Zamknij się bałwanie pusty!
Chyba wyszedłeś z kapusty!
Nie chcę słuchać więcej o twym prywatnym mieniu,
Jakbyś nie zrozumiał: zero rozmów o przyrodzeniu!

Jurij:

Czyli nietolerancja?

Peter:

Kłótni twoja gwarancja?

Jurij:

Wzdycha i wyciąga rękę na zgodę

Zatem zaprzestańmy kłótni, wojen i rozterek,
Pójdźmy wieczorem pedałować rowerek
I na wzgórza w Planicy dumnie wjeżdżajmy,
Słoweńskie doliny razem zwiedzajmy.

Peter:

Juriju, Juriju! Wzruszyłeś mię bardzo,
Przytulmy się zatem, pokojem nie gardząc!

Przytulają się, po czym wracają w stronę boksu

Domen:

Zza drzewa

Co me oczy widzą?!
Geje do mnie idą!

Peter:

Wypieprzaj, mój bracie! Ty wrzodzie na dupie!
Zaraz wylądujesz na przelecianej przeze mnie kupie!

Domen:

Uciekając

To skandal, to skandal! Mój brat mi tu grozi!
Serce chyba zaraz mu się zamrozi
Z tej znieczulicy na uroczą twarz Domena, brata swego!
To koniec!, koniec Petera dobrego!

Jurij i Peter śmieją się, patrząc za uciekającym Domenem

Jurij:

Takiego brata mieć - piętno okrutne!
Zapewne ma na twój temat zdanie obłudne...

Peter:

Nieważne!

Jurij:

Nieważne?

Peter:

Tak.

Patrzy ma telebim, na którym wyświetlane są wyniki

O tak, hura! Wygrałem, przyjacielu!
Nie mogło się tym cieszyć ludzi wielu!

Jurij:

Brawo, Peterze!
Co z ciebie za zwierzę...

Podchodzi Goran

Goran:

Chodźcie wszyscy uścisnąć Petera -
Naszego dzisiejszego bohatera!

Cała drużyna podchodzi do Petera i gratuluje mu z uśmiechem na twarzy

Anže:

A teraz pora na najebongo!

Goran:

Zrobimy imprezę w stylu Kongo!

Odchodzą w stronę boksu


*****
Jestę poetą! Niczym Molier albo inny Szekspir przebrnęłam przez napisanie tego cholerstwa! Ale przyznacie, że wyszło całkiem nieźle...
To mój pierwszy dramat, jaki w życiu napisałam z własnej woli. Jestem z niego dumna, nie powiem, że nie. Napisałam to specjalnie z okazji zawodów kończących cały ten sezon, tak jak głosi tytuł rozdziału. Mam nadzieję, że przypięałm Wam tym uśmiechy na twarze :)
Pozdrawiam! ;***

P.S. Taaaaak!!! Muszę się Wam pochwalić, że zajęłam DRUGIE miejsce w konkursie z Centrum Kultury na opowiadanie! Jestem taka szczęśliwa! Poza tym... Mam chyba coś wspólnego z Prevcem, ale nie wiem co... No nie wiem... Może to drugie miejsce? Nie... To coś innego XD

piątek, 4 marca 2016

7. Nas ne dogoniat!

13 XII 2015, sobota

Dla-czego? Dlaczego? D l a c z e g o? DLACZEGO?!
Już wyjaśniam swój bulwers za pomocą zagadki matematycznej: podaj √4.
PETER PREVC!
Właśnie sprawiłem, że połowa istot na tym świecie, w tym małpy i inne Laniški, nie będzie kompletnym debilem, człekiem nierozumnym, pełzającą na dwóch odnóżach galaretą! Twierdzenie Prevca ratuje życie, przydłuża istnienie matematyki zanim ktoś jakże inteligentny ją obali, zmienia bieg wszechświata i w ogóle zapisuje nowe karty w historii. Bo to przecież, kurwa, magiczna niemożliwa rzecz, abym ja, P. Prevc był kiedykolwiek drugi! Ja? Drugi? Pff...
Jestem psychopatą... Z piłą mechaniczną w kształcie cyfry dwa!
Aczkolwiek jestem mądrym psychopatą. Drugi Pitagoras! (O nie! Nieświadomie znowu nazwałem się DRUGIM! Fakfakfakfakfak...)
Ale do rzeczy: Rosja. Rosja. Rosja. Rosja.
Putin.
Plakat z Putinem.
O! Jeszcze jeden plakat z Putinem!
I jeszcze jeden...
A tu coś nowego! Prototyp bomby atomowej... z podobizną Putina.
Skocznia im. Vladimira Putina.
Świątynia Putina.
Pierogi Putina.
Serial „Świat według Putina”. Odcinek 629946272: Putin Akbar, czyli wycieczka krajoznawcza do Syrii.
Odcinek 639173910: Prawie śmiertelnie zabity, czyli odebranie Rosjanom bimbru (hmm... muszę o to kiedyś zapytać Denisa).
Przez wczorajsze Święto Wóddy nawet nie zwróciłem uwagi na to, że Władek jest w Rosji kimś tak ważnym i istotnym, jak ja dla liczby dwa! 
Odważnie, Peter, odważnie. Porównywać się do Putina, to tak jakby porównać kamyczek do, kurwa, Marsa! (Chyba wymyśliłem nową planetę: Kurwa Mars) To z mojej strony bardzo ryzykowne. A co, jak odkryje, że pisałem o nim? A co, jak się dowie, że taki nieszczęśnik, jak ja, się do niego porównywał? To jest ludzkie wcielenie Wielkiego Wóddy! Tym razem potrafi władać nad bombą. Atomową. Hi. Hi. Hi.
Jestem chory psychicznie.
Ale przynajmniej nie miałem kaca w porównaniu do innych. Teoria Wielkiego Wóddy została obalona, Denis wyrzucony do hotelowego śmietnika przez Norwegów (czemu mnie to nie dziwi?), a cały skokowy świat co chwilę pił wodę i udawał, że może skakać, trenerować i zapalać zielone światełko. Jedynie ja byłem radosną istotą wolną od kaca i bólu. Nie miałem żadnych problemów życiowych. Żadnych.
No...
Poza jednym, jedynym, maleńkim. Zaczynał się na „K”, a kończył na „amil Stoch”. Bo on w sumie też dzisiaj nie miał problemów. Co prawda, rano co chwilę jęczał, że widzi światełko w tunelu i nie dawał nikomu spać, bo tak głośno darł ryja. Ale on miał ten „luksus” nie startowania w zawodach. W końcu nie przeszedł kwalifikacji (dlatego wczoraj zalewał się łzami). 
I... Była konfrontacja.
Spotkaliśmy się przypadkiem, kiedy biegł za Ziobrą, wymachując bananem i krzycząc coś typu: „Nie zjadłeś banana! Bez tego nie ma wygranej! Bez tego nie ma życia! Twierdzenie Małysza, Janek!”. Nie wiem co to jest to Twierdzenie Małysza, ale domyślam się, że jest związane z bananem. Może trzeba go sobie gdzieś wsadzić? Nie wiem, nie wiem, nie pomogę.
W każdym razie wpadliśmy na siebie w biegu. Ciało do ciała. Lawina kurw z moich ust, fala japierdolów z jego strony, a potem spojrzenie głęboko w oczy. Poczułem się niekomfortowo, ponieważ banan, trzymany przez Kamila, dalej tkwił między nami, niebezpiecznie wchodząc mi w brzuch. Wtedy chrząknąłem. I Stoch się odsunął.
- Zaiste spotkaliśmy się tu nie przypadkiem – zaczął. – Bo w końcu los i przeznaczenie są nieograniczone w swych działaniach... Au, kurwa, ja pierdole, mój łeb!... i skazały nas na to spotkanie. To było zapisane w konstelacjach gwiazd miliardy lat temu. Zapewne miała nam towarzyszyć jakaś rozmowa. Ty pewnie miałeś mnie pocieszać, bo nie przeszedłem kwa... Nie! Ja miałem wygrać, a ty miałeś wylądować na drugim miejscu! I to, co zostało ci przeznaczone, się wydarzy.
O czym on, kurwa, do mnie gadał?
- Chciałbyś – rzuciłem. Naczyta się taki horoskopów i innych Platonów, a potem zatruwa zdrowy umysł ludziom. Bezczelne!
- Ja nie, ale są tacy, którzy tylko marzą, aby wepchnąć cię na drugie miejsce – wyszczerzył się. – Osobiście preferuję Petera poza podium.
Prychnąłem.
- Doprawdy? Czyli co, tylko udawałeś radość, kiedy w zeszłym sezonie staliśmy razem na trzecim stopniu podium?
- Czego się nie robi dla publiki? – westchnął. – Swoją drogą: publika mnie kocha. Nie to co ciebie i tę twoją facjatę, która prędzej wyrwałaby widły z gnoju niż jakąś dziewczynę. Dziwić się, że masz tylko chore psychicznie fanki. – Założył ręce na piersi.
O nie, kolego! Ze mnie możesz żartować, ale moje fanki zostaw w spokoju!, pomyślałem. Lepiej idź się pieprzyć z tym swoim Freundem! Uratujesz jakąś niewinną dziewczynę przed zakażeniem wirusem Niedojebania Mordowego.
Otwarłem usta i powiedziałem mu to. Co prawda, pół tego. To pierwsze pół. W każdym razie tak mi się wydawało. Ale nie byłbym sobą, gdybym jednak nie pomylił sobie Freunda z moją fanką.
I powiedziałem to, co nie chciałem powiedzieć.
- Że.. C-co? – załkał. W jego oczach pojawiły się łzy. Natychmiast je otarł, ale to zobaczyłem. Zdążyłem. – Dlaczego jesteś taki... wredny? – chlipał Kamil.
No, kurwa, sam nie wiem, to ci nie powiem!
- Po prostu – skłamałem. – Jestem rasistą. Dzielę ludzi na białych, czarnych, żółtych i Niemców – wzruszyłem ramionami. – A ciebie zaliczam do białego sprzymierzeńca Niemców, więc milcz już, albowiem możesz mi tu zaraz powiedzieć Freund Akbar i wysadzić tę skocznię, mnie, swojego banana, a także tego, dla którego to zrobisz – wysypały się ze mnie słowa. Nie wiem, skąd się to u mnie wzięło. Kompletnie nie mam pojęcia. Ja przecież nie jestem, nie byłym i nie będę rasistą. Nie! Nigdy nie nazwę Takeuchiego żółtkiem albo Tandego białym murzynem. Jedyne, co się zgadza, to to, że do Wanka powiem Niemiec. Albo nawet nie. Do niego nic nie powiem! Ha!
- Jesteś potworem – mruknął pod nosem, po czym znowu ruszył w gonitwę za Jankiem „Luz w Dupie” Ziobro. (Ej! Już wiem na co mu ten banan! W razie niepożądanego luzu w dupie...)
- Wiem – szepnąłem do siebie. – Ale nie potrafię tego zmienić.
Tak! Peter też ma mózg i uczucia! Wie i czuje! Co za skomplikowane rzeczy się dzieją w peterowej główce. W tej chwili można ogłosić alarm rakietowy, albowiem kosmici ładują statki pełne bomb biologicznych i wysyłają je na ziemię, aby zniszczyć wszechświat, zmieniając Ziemię w Planetę Śmierci. (Hmm... Za dużo Star Wars.)
- Janek! Ty kurwiu! Gdzie jesteś?! – krzyknął Kamil, wypieprzając się przy tym na oblodzonym chodniku. Jak nie rypnął o ziemię! Bomba atomowa by tak nie jebła jak on! Od razu ruszyłem do pościgu, aby pomóc mu jako pierwszy, ale ten kurw Ziobro zdążył zawrócić do Kamila i go podnieść. Luz w dupie jest mu chyba potrzebny na motorek, który przechowuje w tejże części ciała.
- Janek! Bohaterze! – Stoch zarzucił się Ziobrze na szyję.
Poprzytulali się, a mi zrobiło się przykro. Przykro, że to nie ja go uratowałem. Że to nie mi dziękował. Najlepsi przyjaciele na zawsze. Tak mówiliśmy. Zawsze. Nie liczyło się, czy to ja wygrałem zawody, czy on. Nie liczyło się, czy to on wygrał o 0,1 punktu nade mną, czy odwrotnie. Śmialiśmy się z tego, mówiąc, że prawie stanęliśmy razem na jednym stopniu.
Zacząłem cicho płakać, więc uciekłem do boksu dla Słowenia team. Schowałem się w szafie z kombinezonami i wyłem na cały głos. Straciłem przyjaciela na dobre! K to czemu? Ponieważ między nas dwóch wepchali się jakiś Norweg i Niemiec. Norweg, z którym łączy mnie najdłuuuższy lot na świecie (tak, jestem liczony w statystykach jako DRUGI) i Niemiec, który ukradł mi Kryształową. O ten kurw jeden. Stoch śmiał się zaprzyjaźnić z tym dupkiem! Nie ma to-tamto! To on jest tym złym i nie ma się co mazać. Kamil być zła materia z Freundowskim kodem genetycznym wpisanym w jad. A Peter, czyli ja, być aniołkiem, co ma takie słodziuteńkie i wielkie skrzydła, że lata w cholerę daleko i przyjaźni się z innym aniołem. (Czy ja właśnie nazwałem Fannemela aniołem? Choroba psychiczna drąży korytarze w moim umyśle...)
Gdy usłyszałem, że ktoś wszedł, zamknąłem ryja. Ot co! Ale kiedy ten ktoś, czy raczej coś, zaczął nucić melodię z atomówek, od razu ryknąłem jak jakiś dziki zwierz, trzęsąc równocześnie szafą, która o mało co się nie przewróciła.
- O nie! – krzyknął Domen spanikowany. – Ja już więcej nie piję! Nigdy!
I uciekł, zatrzaskując na sobą drzwi.
Challenge #1: nastraszyć brata – completed.
Challenge #2: zniechęcić Domena do zmieniania się w Wóddowego Demona – completed.
Jest moc!
Po odczekaniu pełnych 69 sekund (hi, hi, hi...) wyszedłem z szafy i otarłem pozostałe łzy rękawem. Od razu jednak musiałem zapierdzielać na rozgrzewkę, ponieważ do mojego skoku została jakieś 35 minut, minus czas spędzony na wejście na górę i ubranie się w kombinezon, czyli około 25 minut, podczas gdy na rozgrzewkę, mającą trwać pół godziny, zostało mi 10 minut. Proste. Matematyka... Gdybym miał się rozpisać, to równanie wyglądałoby mniej więcej tak:
35-y=x:z+d
y – czas potrzebny na striptiz przed moimi ludźmi (czyt. Domen i inne Jurijowskie mendy)
x – czas potrzebny na rozgrzewkę
z – czas pozostały po striptizowaniu
d – czas potrzebny na przypierdolenie Domenowi za to, że się wczoraj opił
Peter uczy matematyki! Myślicie, że co, Peter tylko oddaje cześć Wielkiemu Wóddzie, opierdala się parówkami i zajmuje drugie miejsca? Otóż nie! Peter zna matematyki i wzory i twierdzenia i twórców renesansowych, ale to już chyba nie matematyka, tylko geografia... Albo nawet nie.
Mniejsza z tym!!! Po co Peter II ma zajmować sobie tym głowę?
Więc załatwiłem wszystko, co miałem zrobić, skoczyłem sobie troszeczkę dużo i znowu to samo, tym razem w konkursie. Tylko w konkursie... W konkursie musiałem udawać, że mam cały wszechświat w dupie, bo ja... ja... JA ZNOWU BYŁEM DRUGI! Kurwa, dajcie mi na to jakąś cholerną odtrutkę! Mam tego dość! Zabijcie to, zanim złoży jaja! A nie, już za późno... Już się 12, 22 i w ogóle miejsca powykluwały, nie mówiąc już nawet o 222. To nie 666 jest liczbą szatana, tylko 222! Pamiętajcie!
Stałem sobie na podium, w głowie tworząc list do Hofera z prośbą o to, aby unicestwił te drugie miejsca w cholerę! Tylko już po chwili przestałem obmyślać cokolwiek, albowiem usłyszałem hymn Niemiec! Aż mi się gówno w dupie przewróciło na drugi bok!
Niestety po hymnie nastał jeszcze trudniejszy moment w moim życiu – musiałem stanąć jakiś centymetr od tej faszystowskiej świni z Niemiec. Z trudem tego dokonałem.
Resztę dnia spędziłem na siedzeniu na swoim łóżku z założonymi rękami na piersi i obrażoną miną na twarzy, jak u jakiegoś sześciolatka, co to nie dostał bomby atomowej na urodziny. Dopiero o 21:03 nastąpił w moim życiu przełom. Ktoś zapukał do drzwi.
- Hasło! – krzyknąłem, wstając powoli.
- Peterze Prevcu, obywatelu Słowenii numer 222, zostałeś wezwany na ceremonię inicjacji – powiedział ten znajomy głos. Chciałem go do kogoś przyporządkować, ale wtedy odezwał się kto inny:
- Albo pójdziesz po dobroci, albo siłą.
Kto to mógł być...?
- Wank! Ty idioto! Miałeś powiedzieć, że jeżeli nie pójdzie, to uprowadzimy jego brata! – krzyknął... Freitag.
- Pomyliło mi się... Z Japończykami miałem zrobić skok na Koreańczyków i...
- Nie interesuje mnie twoje życie uczuciowo-skośnookie! Miałeś mu zagrozić tym, że jego brat może zginąć, durniu! -  dodał ktoś nowy, ktoś wellingero-głoso-podobny. Co ten potencjalny niemiecki gwałciciel robił pod drzwiami do mojego pokoju?! Do mojej świętości!
Przewróciłem oczami, wziąłem ze stolika nocnego srebrny pucharek za drugie miejsce i otworzył drzwi, mierząc do Niemców z mojej prowizorycznej broni.
- Rozejść się, wy faszystowskie kulokrady! – krzyknąłem, na co oni zareagowali natychmiastową ucieczką, ale po sekundzie lub dwóch, Freitag zawrócił i spojrzał na mnie z tym swoim durnym, bezdusznym uśmiechem i dołeczkami w policzkach. Gdybym mógł, to bym go chętnie ucałował w te dołeczki. Najlepiej pięścią albo jakimś innym krzesłem.
- No proszę, proszę. Czyżby królewna postanowiła zaszczycić nas swoim widokiem? – spytał wciąż się śmiejąc.
Nie odpowiedziałem.
- A teraz księżniczka zamilkła i się nie odezwie, dopóki książę na białym koniu nie podejdzie do tej nędznej szmaten laten? Ups... Przepraszam, ja już tu jestem.
Co za chuj, pomyślałem.
- Miło mi cię widzieć – powiedziałem słodkim głosikiem.
- Oboje dobrze wiemy, że to nieprawda. Najchętniej to byś mi przywalił tym czymś – wskazał głową na pucharek, który wciąż ściskałem – w zęby. A ja równie chętnie wysłał cię w rakiecie bezzałogowej na słońce. Albo lepiej! Wysłałbym cię do Niemiec na wakacje! Blisko domu Severina.
Zastygłem, a z rąk wyleciała mi nagroda. Nie. On dobrze mnie znał. Zbyt dobrze. Pieprzone niemieckie psychologi i inne Freudy czy kto tam był...
- Ha! Mam cię! – krzyknął Richard tryumfalnie.
Wtedy zobaczyłem skradających się korytarzem Domena, Laniška, Tepeša i stworzenie wydające dźwięki niemożliwe do słuchania bez stracenia przy tym słuchu. Czyli Krafta. Szli mi na odsiecz! Nie pozwoliłem ujść moim emocjom na zewnątrz, przez co Freitag miał niezłą nauczkę! Już więcej króla królów drugiego miejsca nachodzić nie będzie!
Zaczęło się od „niewinnej” arii w wykonaniu Krafta, co ogłuszyło Freitaga. Potem Domen i Jurij złapali go za ręce i założyli knebel na usta, po czym zarzucili na niego kombinezon różowego króliczka, a na deser domalowali mu na twarzy słodkie wąsy i serduszkowaty nos. Anže w tym czasie wyciągnął telefon i włączył aparat, i już miał zrobić zdjęcie, kiedy nagle podszedł do Ryśka i narysował mu na czole wielkiego, różowego, kształtnego karniaka. Dopiero wtedy zrobił zdjęcie i wysłał je wszystkim osobom z narciarskiego światka. Od Freunda zaczynając, przez Forfanga i Hayböcka przechodząc, do samego króla Waltera.
- Ha, ha, ha! – śmiał się Lanišek. – Taki piękny króliczeł! Tylko coś natura źle podziałała i ruchać będziesz czołem!
Skąd u niego takie wyrażenia?! Będę musiał z nim ostro pogadać... Ale na razie mogłem się z tego śmiać co nie miara!

14 XII 2015, niedziela

Fuck yeah!
Nareszcie...
...pozbyłem...
...się...
...drugiego...
...miejsca!
Ja nareszcie wygrałem w tym kurewskim sezonie! Na ruskiej ziemi... Pokonałem szwadron antyprevcowy, czający się na mnie w powietrzu i wylądowałem na najwyższy stopień podium! Razem ze mną byli moi kochani chłopcy – Michael H. i Johann F.! Czemu kochani? To trochę skomplikowane...
Po powrocie do hotelu dostaliśmy skromny dar od Denisa w wysokości 10 butelek wódki na głowę i uciekliśmy do schowka na miotły, aby żadne świnie, które nie były na podium (czyt. sraj się Żyła i inne osobniki jemu podobne, na przykład Wanki), nie dopierdzieliły się do naszych cennych skarbów. Forfang był na tyle inteligentny, że wziął ze sobą karty, abyśmy się nie nudzili podczas monotonnego picia alkoholu. Przecież wlewanie w siebie setek litrów alkoholu jest takim nudnym zajęciem... Hayböck załatwił popitę, a ja ogórki. Słowem: mieliśmy raj na dwóch metrach kwadratowych. Ale co to tam! Podobno nie liczy się wielkość...
Więc zeszliśmy się do schowka numer 256D. Każdy z nas przychodził po kolei. Oczywiście w pełnej konspirze. Ja miałem stawić się w kantorku jako drugi (kurwa...), tuż po Forfangu. Kiedy wszedłem do pomieszczenia zastał mnie bardzo miły widok, albowiem Norwegowie też czasem mają serce i rozum (he he, jak w Neostradzie) i ten jakże mało homo sapiensowaty człek, pełzający na dwóch nogach o szlachetnie niewiadomym dla mnie nazwisku, rozłożył na podłodze kraciasty kocyk, na którym leżał koszyk pełen kanapek. To od razu wywołało uśmiech na mojej twarzy. Poczułem smak dzieciństwa, kiedy w wieku 5 lat biegałem sobie po kwiecistych, górskich łąkach, delektując się rześkim powietrzem na całej powierzchni ciała i brakiem jakiegokolwiek odzienia, nie licząc skarpetek (tak po Polsku). Jak taki „get de polisz luk” wskakiwał na koc piknikowy i od razu wkładał głową do koszyka na jedzenie i wpierdzielał wszystko, co tylko dało się zjeść. Aż mi się łezka w oku zakręciła na to wspomnienie.
Wyciągnąłem swój prowiant, po czym wydobyłem z kieszeni telefon, wybierając numer Hayböcka.
- Prevc do bazy – zameldowałem tak, jak się umawialiśmy.
W tym momencie Michael prawdopodobnie wychodził z pokoju, rozglądając się, czy Kraft nie uczepi się zaraz jego nogi, sugerując, że Hayböck go zdradza z inną i w tym momencie idzie na potajemną randkę. Byłem szczerze zdziwiony, kiedy 5 minut później Hayböck wszedł do pomieszczenia. Ale wtedy stało się jasne, jak oszukał system. To znaczy, jak oszukał skomplikowany system kamer i wykrywaczy Krafta. Chłopina przebrał się po prostu za jakąś azjatycką murzynkę z Australii czy coś w tym stylu i wyszedł niezauważony z pokoju. Dopiero w schowku zrzucił swój strój – kostium godny nagrody Nobla albo co najmniej Oskara.
- Obiekt 3 do bazy – zameldował się i wtedy cała nasza mała gromadka przystąpiła do Wielkiego Otwarcia butelek z boskim trunkiem.
- Za dobry konkurs – wzniosłem toast, unosząc szkło do góry.
- Za dobroć Ruskich – zawtórował mi Forfang.
- Za miły wieczór – dodał Hayböck.
Wtedy wszyscy przyssaliśmy się do gwintu. Przyjemny alkohol potoczył się przez mój układ pokarmowy, postanawiając zatrzymać swą wędrówkę w żołądku. Gdy wypiłem tak około pół butelki, osunąłem się na ziemię po ścianie, powoli czując działanie trunku. Zaraz po mnie zrobił to Michael. Wypiliśmy mniej więcej tyle samo.
Po chwili zorientowałem się, że Forfang nadal stoi, a gdy uniosłem na niego wzrok, ostatnia kropla spłynęła do jego gardła. Mocny zawodnik. W tej Norwegii to się chyba pije herbatkę z wódką. Musieli przyjąć ten zwyczaj z Rosji.
Widząc mój wytrzeszcz, Johann wzruszył ramionami, po czym usiadł jak gdyby nigdy nic. Tylko ten jego typowo Laniškowaty uśmiech mnie nieco niepokoił. Pod naporem mojego spojrzenia, sięgnął do kieszeni na dupie i wyciągnął z niej karty. Piękną, nową talię. Nie wiem, czy wspominałem, ale lubię karty. Szczególnie kiedy gram o coś. Powiedzmy... umiem dobrze oszukiwać.
- Od czego zaczynamy? – spytał Forfang.
- Obojętne – powiedział Hayböck.
No i zaczęliśmy grać, popijając powoli (kto jak kto) wódkę. Było tak jakoś głupio cicho. Atmosfera siadła, chociaż nikt nie powiedział, że przynajmniej przez chwilę stała. Punkt kulminacyjny nastąpił przy 3 butelce, kiedy, no ja nie wiem, jak doprowadziłem się do takiego stanu, że pieprzenie głupot to normalna rzecz i nic sobie nie robiłem z irracjonalności moich pomysłów.
- A może by tak poker? – zapytałem, nie czując języka w gębie. Chyba mi go ujebali... Oboje skinęli głową, ale żeby było ciekawiej, dodałem: - Ale taki rozbierany.
Japierdolekurwasramzeswojejgłupotypowszechnej!
Nagle ożywiony Johann uśmiechnął się i energicznie skinął głową.
- O tak! Rozbierany! – powiedział podekscytowany. Nie wiem, czy to alkohol zmienia jego orientację, czy jest jakiś taki niewyżyty seksualnie. Może to prostu pedofil, krążący na skoczni i gwałcący wszystkich, co popadnie, a potem jak gdyby nigdy nic idzie sobie skoczyć na podium. Hmm... Ciekawa teoria. Muszę to kiedyś sprawdzić. Albo lepiej nie. Bo to oznacza, że już w tym momencie jestem potencjalną ofiarą gwałtu.
- Może być. Mam doświadczenie. Ja i Stefanek – zaczął Michael, ale mój wytrzeszcz kazał mu zamknąć jadaczkę, aby nie powiedział o jedno słowo za dużo. Chociaż to już było za dużo. – Po prostu chciałem przez to powiedzieć, że tak.
Westchnąłem ciężko, chcąc jeszcze cofnąć swoje słowa, ale te dwa pedofile by mnie przegłosowali. Matko bosko! Gejoza się rozrasta na świecie, a tyle fajnych dup cierpi z braku faceta...
Grę zaczęliśmy ciekawie, bo już po 30 sekundach Forfang pozbył się bluzy i koszulki. On to chyba specjalnie robił. Ale mniejsza z tym. Najgorszy moment nastąpił wtedy, kiedy Johann miał na sobie zaledwie jedną skarpetkę, Michael koszulkę i skarpetkę (on to chyba jest istotą pozbawioną logiki, bo zamiast najpierw wypierdzielić buty, to dobrał się do swoich spodni!). Ja utrzymywałem się w miarę dobrze. Wśród właściwie nagich facetów czułem się jak jakiś ksiądz! Chłopaków chyba wnerwiał fakt, że nie możemy sobie zrobić walki na miecze (dopadło mnie porosyjskie zboczenie...), bo oboje patrzyli na mnie gniewnie.
- Ściągaj te galoty, Prevc – rozkazał mi Hayböck.
A takiego wała jak Rosja cała!
Pokręciłem głową.
- Nie obchodzą mnie twoje głupie ideologie – rzucił Forfang. – Ściągaj. Ale. Już.
- Nie weźmiecie mnie żywcem! – krzyknąłem, próbując otworzyć drzwi, ale jak się okazało, ten głupi Norweg je zamknął.
- Nie wierzysz w nas? Michi ma doświadczenie w tych sprawach – burknął znudzony moją naiwną próbą wykręcenia się od striptizu Forfang.
- Nie przesadzaj, Johann. To było tylko raz i dawno temu... – wtrącił zmieszany Hayböck.
Co me uszy wtedy usłyszały! To była jakaś gejowska telenowela ostro okrapiana alkoholem. Nie wiem czemu, ale pod koniec tej rozmowy stałem przed tymi istotami bez niczego na sobie. Jednak, w razie czego, gdybym czuł się bardziej nieswojo, niż powinienem, przewiązałem bluzę w pasie. Patrzyłem na nich jak jakiś debil, gdy obgadywali seksualność Krafta. Ciekawych rzeczy się dowiedziałem. Ale aktualnie ich nie pamiętam, bo poziom mojego upojenia alkoholowego w momencie, kiedy omawiali tę sprawę był zbyt wysoki. Zbyt. W końcu zgodziłem się rozebrać!
- Ekehehem... – chrząknąłem, aby zwrócić ich uwagę i zrobiłem pozę numer 258, czyli „get de London luk”. – Suprajsa wam zrobiłem!
Mówiąc to, popełniłem życiowy błąd, bo te małe oczka Forfanga urosły do rozmiarów Jowisza i patrzyły na mnie z nieukrywanym zacieszem. Sięgnęliśmy wtedy wszyscy po wódkę, aby to oblać. I w ten sposób już do reszty przestałem kontaktować. W mojej głowie pozostała tylko mgła wspomnień. Na jednym z nich stoimy w trójkę na dachu hotelu, tańcząc makarenę, na drugim robimy konkurs piękności w pokoju Waltera, na trzecim biegamy nago po parku, strasząc ruskie prostytutki, na czwartym jedziemy pociągiem do Mongolii, a na piątym opijamy mój sukces w konkursie na najlepszy układ choreograficzny. W Mongolii. Poza tym na dachu krzyczeliśmy, że jesteśmy panami świata, zamierzając się do perfekcyjnego skoku z 10 piętra. Z telemarkiem. Niestety albo stety ktoś zdążył odkryć trzech drących ryja facetów na dachu na czas i uratował nas przed skokiem. Uciekliśmy wtedy na nindżę, wpadając przez okno do pokoju niemieckich świń – Wellingera i Wanka. Dobrze, że nie pamiętam szczegółów, bo pewnie robiłem mu tam inscenizację kung-fu pandy. Albo modliszki czy coś w tym stylu.
A teraz przejdę do sedna: czemu „moi kochani chłopcy”. Tak się zżyliśmy w ten wieczór, że teraz jesteśmy takimi BFF. Bo kto – jeżeli moje wspomnienia są prawdziwe – jeździ z byle kim do Mongolii? Kto robi takie spontaniczne wyjazdy i bierze tam udział w konkursach tanecznych?
Tylko Kraft się obraził na Hayböcka, na mnie i Forfanga, bo „to zdrada – Kraft jest tylko jeden! Nie zastąpisz mnie jakimiś nimi! Jestem twój na wieki, a oni cię co najwyżej w dupę pocałują, a ja jestem zdolny na coś więcej”. Także, że tak... Stefan musiał przeżywać apogeum swojego weltschmerza. Chyba postanowi zmienić orientację na... hetero. Jedno jest pewne: Kraft cierpiał w Rosji z miłości.

°~°~°~°~°~°

Zjebałam. Wiem o tym. Miałam ambitniejsze plany, ale na drugim blogu czas mnie też goni i pasuje się za to poważniej zabrać. Ale wracając do tego gówna i ogótoie spraw prevcowych... Japier-papier! Pero ma już kulę! I nie, nie wiedziałam o ty!, że to może się wydarzyć, podczas gdy drugi Freund tracił do niego 599 punktów. Te pieprzobe szwaby to mają zdolności nadprzyrodzone do kradziejstwa trofeów, ale na szczęście jie tym razem. Fuck yeah!
Dlaczego wesrałam (ohoho! nowe słowo!) tutaj wątek miłosnt Krafta i Hayböcka, pytacie? Czemu nie. Naoglądałam się memów. I tyle. Poza tym... ja to ja. Pieprzyć normalność i te sprawy. Peace and gówno z makiem.
Niestety żegnamy Raszję i przechodzimy do Szwajcarii. Będzie się działo! W każdym razie szykujcie sdię na dużo Ammanna i nawiązań do Ziobry. Hihihihihi...
Pozdrawiam ;***


P.S. Jestę mistrzę. Oddałam dziś opowiadania na konkurs. Jeśli będzie zainteresowanie, to dam linka dp nich. Wyszły mi zajebiście.
P.S.2. Przepraszam, ale na drugim blogu rozdział będzie trochę później. Ten tydzień miałam ciężki, ale dalej już będzie luźniej, także ten... Proszę o wyrozumiałość :3

wtorek, 23 lutego 2016

6. Wielki Wódda

12 XII 2015, piątek

Pamiętajcie! Rosja to nie kraj, to stan umysłu! Przyjedziesz tu raz, wyjdziesz na moment na miasto, a rano budzisz się w łóżku jakiegoś faceta w Kanadzie.
Na przykład.
Nie żebym doświadczył czegoś takiego. Ja po prostu dobrodusznie ostrzegam.
W każdym razie: łelkam tu de Raszja! To tutaj do obiadu popija się herbatkę z wódką, na śniadanie raczy się zestawem śniadaniowym ogórek+wódka, a na kolację jest pewne urozmaicenie – wódka z masłem! (Naprawdę tego nie rozumiem! Coś mi się nie chce wierzyć, aby statystyczny Putinianin sobie aż tak bardzo dogadzał. Ten Korniłow to już chyba był po obiedzie... A może nawet i po kolacji o 8:30 rano.)
W każdym razie Norwegowie zastosowali się do złotych rad Penisa i od razu ruszyli na wycieczkę krajoznawczą do monopolowego. Czekaj... Co? Peni... DENISA! No, wychodzi na to, że w Rosji alkohol unosi się w powietrzu, bo akurat dzisiaj byłem wyjątkowo trzeźwy. A to może błąd. Bo zapamiętałem dzisiejsze dantejskie sceny.
Jakie?
Nie chcę grzeszyć, ale opowiem...
O 9:00 rano w hotelowej restauracji odbyło się oficjalne zebranie zorganizowane przez komitet powitalny. Czytaj: Korniłow z przepychaczkowym berłem w dłoni, stojący na stole, Klimov, częstujący wszystkich napojem bogów, Hazetdinov, śpiewający „I believe I can fly” oraz reszta Rosjan tańcząca gdzieś na uboczu twista. To był przykry widok. Szczególnie, że zdecydowali się na krótkie spódniczki, kokosowe staniki i skarpetki do klapek. (Polacy aż się wzruszyli na ten widok.)
- Dzisiaj w kalendarzu Wielkiego Wóddy wybiła niesamowita data! Tylko dzisiejszego dnia Wódda będzie na tyle łaskawy, aby sprawić, że po degustowaniu alkoholu kac doskwierać nie będzie i życie będzie piękne! Wysłannicy Wielkiego Wóddy wypełniają swoją misję boską w każdym szanującym się sklepie, gdzie na półkach można znaleźć Dzieci Wóddy! Pierwszy z Wóddy zrodził się „Pan Tadeusz” – postawny i szanowany przez wszystkich – który dręczył Ojca o to, aby ten dał na świat jeszcze więcej Dzieci. I w ten sposób z nicości zrodziły się „Żubrówka”, „Wyborowa”, „Soplica” oraz „Finlandia”. Wszystkie cztery równie piękne, ale „Finlandia” najpiękniejsza. Każda z sióstr miała niezwykłe właściwości lecznicze. Nikt przy nich nie czuł się smutny czy też przygnębiony. Lecz Wielki Wódda zapragnął mieć jeszcze jednego syna. Jednak nie mógł mieć już więcej Dzieci. Wtem zaczął opłakiwać tą stratę, aż wypłakał Wielki Ocean, zwany dzisiaj powszechnie jako Bajkał, a gdy łzy wypełniły rów po brzegi, z samego środka Wielkiego Oceanu wyłoniło się dwóch braci – „Krupnik” i „Absolwent”. Byli do siebie podobni, ale jednak inni. Oboje mieli inny chód i inny wpływ na ludzi. Pocieszyli Wielkiego Wóddę, mówiąc, że są zesłani Ojcu na pocieszenie i od teraz na zawsze będą zwani jego synami. Wielki Wódda przyjął ich z radością i nazwał swoimi Dziećmi – mówił Korniłow, unosząc ręce ku górze jak na jakimś kazaniu.
- A co z resztą boskich Dzieci? – zapytał jakże zaciekawiony Żyła.
- Jak już powiedziałem, Wielki Wódda nie mógł mieć więcej Dzieci. Było mu z tego powodu coraz bardziej smutno. Tym bardziej, że Dzieci odsuwały się od niego z każdą chwilą coraz bardziej. Czuł się samotny. Wtedy na drodze Wielkiego Wóddy pojawiła się ona – piękna i niezwykła Pani Bimber. Wielki Wódda natychmiast się zakochał i posiadł Panią Bimber za żonę. Z tej miłości zrodziły się kolejne Dzieci.
- A jak zareagowały na to starsze Dzieci Wóddy? – zapytał Domen.
O nie! Co on tu robił?! Wciągnie się chłopina w wielkie wóddowanie i będzie potem w domu: „Peter! Coś ty, kurwa, zrobił swojemu bratu?! Pieprzy o jakimś Wóddzie!” Jeszcze, nie daj Boże, zrobi jakiś krwawy obrzęd i co wtedy?!
- Starsze Dzieci nie były zadowolone tym, że ich Ojciec ma kolejne Dzieci, które ze względu na Panią Bimber kocha dużo bardziej. Pierworodny Wóddy postanowił zatem namówić swoje rodzeństwo do zemsty na Ojcu – powiedział Denis, z tajemniczym ni to uśmiechem ni to strachem na twarzy. – Pewnej nocy wszystkie córki odciągnęły Ojca gdzieś w ciemny las, do miejsca, gdzie ich bracie czekali z zasadzką. Kiedy doprowadziły Wielkiego Wóddę na miejsce w odpowiednim czasie, z koron drzew wyłonili się synowie Wóddy w czarnych strojach, z maskami na twarzy i rzucili się na Ojca z nożami. Pierwszy w gardło Ojca trafił nie kto inny, jak... – zrobił teatralną przerwę – „Pan Tadeusz”! – Na sali rozległy się dziwne jęki, westchnięcia, szlochy i nie wiadomo co jeszcze. – Wielki Wódda opadł wtedy na kolana i zaczął dusić się swą krwią, wskazując palcem na pierworodnego. Wszyscy stanęli jak wryci. Ty, powiedział do syna, zabiłeś swego Ojca. Zabiłeś mnie z zazdrości. Namówiłeś innych do zrobienia tego z tobą, albowiem sam się bałeś. Wiedziałem, że to kiedyś zrobisz. A teraz w ostatnich mych tchnieniach rzucam na ciebie klątwę! Na ciebie i wszystkie moje Dzieci! Każdy, kto będzie was czcił, na drugi dzień pożałuje tego, albowiem wstąpi w nich mój duch – Wielki Kac! Będziecie wszyscy przekleństwem ludzkości! To przez was na świat zesłane zostanie Zło!
- A co z Panią Bimber? Przecież kiedy ją czcimy już mamy zawroty głowy i Zło wokół! – odezwał się Hilde.
Proszę państwa, pora chyba na założenie A.A!
- Wielki Wódda w ostatnich tchnieniach swego żywota skierował władzę nad klątwą na swą małżonkę, obarczając ją ciężkim brzemieniem decydowania o dalszych losach Dzieci. Nie wytrzymując presji postanowiła się powiesić tego samego wieczora, ale Dzieci Wóddy ostatecznie ją uratowały i żyła, ale w bardzo złym stanie. Dlatego gdy pijemy bimber, nasz świat zajmuje Wielki Kac! – mówił dalej Korniłow pełen pasji.
- A czemu dzisiaj jest ta niezwykła data? – zapytał zaciekawiony Tande.
Korniłow usiadł na skraju stolika, na którym wcześniej stał.
- Albowiem tego dnia na początku stworzenia świata przez Wielkiego Wóddę ludzie byli jeszcze chronieni przed kacem. To w ten dzień został zabity przez własne Dzieci. Można to wyczytać z konstelacji gwiazd. Kiedy na konstelację Wielkiego Wóddy nałoży się Wielki Wóz i Mała Butelka, mamy ten dzień! Występuje raz na kilkanaście tysięcy lat! – mówił z dumą Denis.
Zastanawiam się, czemu nie wyszedłem wtedy z sali po pierwszych słowach Rosjanina, ale tego się nie da cofnąć. Chyba zaślepił mnie Wielki Wódda.
- Aby uczcić dzień bez kaca wyruszmy teraz do boskich Wysłanników zakupić Dzieci Wóddy i uczcijmy Wielkiego Wóddę!
I tak też zrobiliśmy. Całą skoczną gromadką, liczącą około 80 osób, ruszyliśmy do najbliższego monopolowego. Kiedy cała nasza karawana weszła już do środka Wielkiej Świątyni (Korniłow wciąż gadał o tym kulcie Wóddy!), na każdego z nas przypadało 10 centymetrów kwadratowych. No dobra... Plus, minus 1 milimetr.
Nie widziałem, kto zakupił Dzieci Wóddy. Jedno było pewne – to był albo Polak albo Rosjanin, bo na półce z alkoholem nie zostało już nic. To była iście słowiańska decyzja.
Po około 30 minutach byliśmy z powrotem w hotelu i urządziliśmy „małą” ucztę w pokoju, uwaga, uwaga!, Żyły i Kota! No więc upakowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu i rozłożyliśmy boskie napoje na... Każdym wolnym miejscu w pokoju.
I tak piliśmy, i piliśmy, i piliśmy, i piliśmy... Aż po niecałej godzinie wszystko wypiliśmy. A wszystkich Dzieci Wóddy było około 150. Ale co to tam dla nas, kiedy taki Żyła pije za jednym zamachem 3 „Finlandie”! Szczerze to go za to podziwiam. Ja zazwyczaj po 1 „Panie Tadeuszu” czułem się jak jakieś sflaczałe gówno, a co dopiero po takim wyzwaniu... Powiem krótko: gdy dorosnę, chcę być jak Piotrek. Nieustraszony Wóddo-kapłan! (Pragnę przypomnieć, że dzisiaj nie piłem. Byłem grzeczny.)
Gdy skończył się alkohol atmosfera siadła. Jak wcześniej wszyscy radośnie gadali, tańczyli na stole i w ogóle robili różne rzeczy, tak teraz jedynie dźwięki w pomieszczeniu wydawał z siebie chrapiący Domen. No właśnie mój braciszek. Zapomniałem zamknąć go w pokoju przed ucztą i doprowadziłem go do tego stanu. Jestem winny, ale kogo to obchodzi! Po raz pierwszy w życiu został wydymany przez los! Mój kochany braciszek... Spał w najlepsze, a obok niego siedział chwiejący się na wszystkie strony Anže. To jest dopiero złoty chłopak!
- I co teraz? – odezwał się nagle Gangnes.
- Pomódlmy się do Wielkiego Wóddy – rzekł Korniłow.
Tak też zrobiliśmy. Kiwaliśmy się na boki, próbując ustać o własnych siłach. Mało komu się to udało, więc po chwili mieliśmy na podłodze dywan z Norwegów, Słoweńców (prócz mnie, bo, ponownie przypomnę, byłem trzeźwiutki, i mojego śpiącego brata), Austriaków, Niemców, Japończyków, Koreańczyków, Kazachów, Szwajcarów i Francuzów. Polacy i Rosjanie stali na baczność tak, jakby wypili sok owocowy zamiast wódki. Podziwiam. To samo z Finami. W końcu nazwa ich kraju do czegoś zobowiązuje. Wśród wyjątków, stojących jeszcze na nogach byli: Takeuchi, Hayböck, Ammann, Forfang i Freund. Tego ostatniego telepatycznie próbowałem wyjebać na ziemię, ale się nie udało. Runął dopiero pod naciskiem ciała Stocha, który właśnie odgrywał rolę Ziemi krążącej wokół Słońca. A Słońcem był właśnie Freund. Z tymże Kamil ustał to wypadnięcie z orbity, robiąc potem telemark.
- 5 razy 20!!! – krzyknął zalany w trzy dupy Forfang. – Bardzo ładnie wylądowany skok, niemalże jak ten w Soczi podczas pierwszego konkursu na skoczni normalnej, tylko że lepszy. Ten telemark był perfekcyjny. Niemal tak perfekcyjny jak region w Norwegii, od którego pochodzi nazwa tego lądowania – mamrotał Johann.
Wzięło go na historię skoków!
Aby go uciszyć, rzuciłem w niego poduszką. Ta nawet do niego nie doleciała, a on już upadł między Laniška i Tande, przygniatając swym ciężarem ciało Radika. Biedny Zhaparov! Ale przynajmniej ten dureń się uciszył...
Niestety po „modlitwie” do Wielkiego Wóddy wszyscy, którzy nie wytrzymali napięcia, jakie wywoływała u nich grawitacja, zapadli w sen. I tak sobie pochrapywali w rytm walca wiedeńskiego. Hayböck, słysząc swoją nutę (tak to określił), wziął jedną pustą butelkę do rąk i zaczął bawić się w dyrygenta. Wymachiwał tą butelką na wszystkie możliwe strony. Bałem się, że w pewnym momencie rozdupcy sobie szkło na głowie, ale na całe szczęście po chwili upadł na łóżko, tuląc butelkę do piersi. Taki tam mały austriacki romansik. Dobrze, że Kraft tego nie widział, bo Hayböck musiałby go przepraszać na kolanach. A kiedy Stefek się zaweźmie... Mózg rozjebany!
Widząc śpiące Hajbekątko postanowiłem opuścić pokój, gdzie powietrze miało wysokie stężenie alkoholu. Gdyby zaprosić tam jakichś popieprzonych naukowców (albo ewentualnie posłuchać dywagacji Kubackiego), to stwierdziliby, że alkohol w powietrzu był równy 70%, azot 20%, tlen 9,5%, a reszta gazów 0,5%. Nie wiem w jaki sposób Dawid to stwierdził, ale w razie czego namalowałem na drzwiach pokoju wielki czerwony znak X.
Jako że byłem jedynym trzeźwym w tej grupie, za zadanie doprowadzić tą pijaną gromadkę do swoich pokoi. Nie wiem jak ani czemu, ale zgodziłem się.
- W dwuszeregu zbiórka! – rozkazałem.
Wszyscy jakoś się potoczyli, próbując stanąć w dwuszeregu, ale coś im nie wyszło i miałem przed sobą oddział Deltę do zadań specjalnych w sprawie opijania ludzi wydychanym powietrzem, a potem zawożenia ich w tajne rządowe miejsca zwane słynną Walizką Laniška – miejsca, gdzie skarpety ożywają i zaczynają pełzać.
- Albo nie... – odparłem, widząc chwiejących się na wszystkie strony nędzne kopie człowieka myślącego. – Wystarczy, że po prostu stoicie. To i tak sukces.
Zacząłem liczyć. Wyszło mi, że jest ich 18. A powinno być więcej...
- A nie! – krzyknął Hula. – Zostawiliśmy tam Severina! Musimy po niego wrócić, bo on tam umrze! – płakał.
Niech umiera, chuj jeden. Doigra się.
Zbyłem go wzruszeniem ramion.
- Ty istoto bez serca! Ty popieprzony preclu! Musimy po niego wrócić! – zaprotestował Ammann. – Bo jak nie, to cię tam wrzucimy! I zamkniemy!!!
O nie! Tylko nie to...
Posłusznie wróciłem pod drzwi, naciągnąłem koszulkę na nos i otwarłem drzwi. Na cmentarzu powietrze byłoby lepsze...
Przekroczyłem próg, starając się szczelnie zatykać nos, ale nagle coś, w postaci Żyły, wpadło na mnie. Koszulka zsunęła się w dół, narażając mnie na śmierć. Po chwili alkohol zaczął mnie usypiać. A te pijane durnie zamiast uciekać przed śmiercią, wpadli do środka mnie uratować. Ale opary dopadły także ich.
I wszyscy zasnęli.
Ostatnie co pamiętam, to Stoch ginący pod szafą, którą przewrócili na niego Murańka i ten od luzu w dupie.
Ocknąłem się dopiero o 12:49. Byłem w boksie dla Słoweńców, a razem ze mną cała reprezentacja. Oni obudzili się przede mną. Ku mojemu zaskoczeni wszyscy mieli mokre włosy. Patrzyłem na nich z zaciekawioną miną, aż nagle odezwał się Tepeš:
- Obowiązkowy prysznic, aby wytrzeźwieć na trening – wytłumaczył.
- Ale ja nie jestem... – zacząłem, ale Domen mi przerwał:
- Wszyscy tak mówią, a potem zaczynają całować podłogę.
Zamrugałem oczami, po czym wzruszyłem ramionami. Czemu nie? Co mi szkodzi prysznic? Przynajmniej zmyję z siebie woń alkoholu.
Wyszedłem z boksu i od razu napadła na mnie jakaś stara baba. Zarzuciła mi worek na głowę i bez słowa zaniosła do miejsca z prysznicami.
Relacjonować tego, co zdarzyło się pod prysznicem, nie będę. Powiem tylko, że chyba zostałem zgwałcony podczas gwałtu zbiorowego z Freundem, Gangnesem, Freitagiem, Forfangiem i Hayböckiem. W każdym razie tak mi powiedziano.
Po prysznicu zacząłem rozgrzewkę. No i w ten sposób się rozgrzałem (Amerykę odkryłem!) i ruszyłem na górę skoczni. I tak skoczyłem sobie raz, drugi, trzeci i to był mój koniec skoków na dziś. Wszystkie skoki – zaliczone!
(Szczerze: współczułem wszystkim tym, co uczcili dzisiaj Wóddę, albowiem niezbyt miło im się skakało. Jedynie ja odbyłem dzisiaj trening bez żadnych problemów.)
Wracając po ostatnim skoku do boksu, natrafiłem na kogoś, kto płakał. Był tyłem i w kasku, więc nie wiedziałem, kto to był. Podszedłem do smutasa i zacząłem gładzić go po ramieniu.
- Co jest? – zapytałem. 
Ten ktoś, kogo próbowałem pocieszać, odwrócił do mnie przodem i wtedy ukazała mi się twarz... STOCHA.
- Peter, ja nie wiem, co robić! Chlip... Kolejny raz sobie nie radzę! Chlip... Pomóż mi! – płakał w moją nogawkę Kamil.
Pewnie! Jak trwoga, to do Petera! A idź z tym szwabem gadaj, a nie...
- Zabij się i po problemie – wzruszyłem ramionami, po czym odszedłem.
- Co ja ci zrobiłem, że mnie już nie lubisz?! – dobiegł do mnie głos Stocha.
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem. Bo ja nadal go lubiłem, ale czułem się przez niego zraniony. Nawet bardzo. Dlaczego? Ponieważ wymienił mnie na szwaba, który ukradł mi kulę. Ponieważ zaczął wciągać Freunda w nasze wspólne przyjacielskie gry i zasady. Ponieważ czułem się winny za to, że zaprzepaściłem naszą długoletnią przyjaźń, wybierając Fannemela, aby się zemścić.
Chlip, chlip, chlip...

°~°~°~°~°~°
Nic nie brałam, więc nie dam namiarów na dilera!!!
A tak poza tym: wracam! Raszja jest bardzo ciekawym tematem i - ku, mam nadzieję, waszej radości - to nie koniec opowieści z Krainy Putina!
Mam nadzieję, że się spodobało. Szczególnie ta w miarę inteligetna końcówka o smuteczkach Petera.
Nie pytajcie się skąd wymyśliłam Wielkiego Wóddę, ani czemu upiłam Demona (to Demon!; po raz pierwszy z życiu spodobał mi się komentarz (nie)Szczęsnego!).
Podrawiam!

P.S. Jestem głupia. Dziękuję za to, że podświadomie się zgadzacie (sarkazm).

niedziela, 14 lutego 2016

5. Wydymany przez rzekę

5 XII 2015, sobota

Ja tutaj płaczę, zalewam się łzami prawdziwymi! Umieram! Kroplówkę, siostro! Potrzebuję kroplówki!!! Jeśli nie to taki zajebisty i seksowny facet jak ja nigdy w życiu i przeleci wszystkich tak jak w ostatnie walę tynki! Ja zdycham! Straciłem wszystko! Życie, radość, świat, nadzieję, rozum, miejsce w najlepszej dziesiątce, ale przede wszystkim utraciłem... MOJE DRUGIE MIEJSCE! Ono jest moje! Łapy precz, ty pieprzona rzeko! Jak rzeka mogła mnie przeskoczyć, no kurwa... Od kiedy Ganges skacze lepiej od takiego słodziaka, tap madyla, mistrza wśród mistrzów, posiadacza najlepszych na świecie drugich miejsc i w ogóle... Przecież ten cały Ganges płynie w Indiach i żeby zabić duszę Petera postanowił sobie przepłynąć przez Afganistan, Rosję, Finlandię (i inne, których nie wymieniłem, gdyż nie chcę przyćmiewać nikogo swą inteligencją) i wskoczyć sobie na moje miejsce w tym pieprzonym skocznym świecie! 
To wina Freunda. To on wysłał swoich ludzi i to oni zmienili bieg rzeki. Ja to wiem. Ja to czuję. Nie wiem, jak to zrobili, ale to już nie jest istotna rzecz.
Byłem tak smutny, pusty i zdruzgotany, że kiedy tylko wróciliśmy do hotelu, zamknąłem się w pokoju, płacząc w poduszkę, na której wcześniej wyszyłem piękny numerek 2. Był taki idealny. Prawie tak samo jak i ja!
Nie, Peter! Nie zapędzajmy się, kochaniuteńki. Ta 2 mnie zdradziła. Z rzeką. Może i jest dłuższa, podłużna i w ogóle... Ale to jest cholerna zdrada.
W każdym bądź razie, kiedy tak płakałem w poduszkę, ktoś zapukał do moich drzwi. Przestałem płakać żeby nie było, że taki ja – Peter mistrzunio i, kuźwa, mistrz we wszystkim – miałby płakać o zdradę. Przecież też mogę zdradzić tą dwójkę!
- Peter... – zaczął niepewnie ktoś za drzwiami.
- O chuj drzesz mordę, nieznany mi osobniku! – krzyknąłem na całe gardło. I kto tu drze ryja?!
- Peter, to ja – odpowiedział ten ktoś.
- Tak, wiem. A to, kuźwa, ja – mruknąłem, wstając z łóżka.
Kiedy przekręciłem zamek w drzwiach, coś zawiesiło się na mojej szyi. Jakieś małe coś. Ale wtedy mnie oświeciło, że to był... Zagadka: kto ma najdłuższego? No kto? Mówimy o locie, oczywiście. Ach, zboczuszki, nieładnie.
Wracając do pytania: no kto, kto, kto?
FANNEMEL!
Przytulił mnie z całej siły, mrucząc coś w moją koszulę.
- Co? – zapytałem, odpychając go lekko.
- Mój ty biedaku, który wypadł z dziesiątki, bo mu wiatr przeszkodził, bo król Walter się na mnie obraził, a że jesteśmy teraz kumplami, to i na tobie postanowił się zemścić i kazał Miranowi specjalnie puszczać nas w złych warunkach, bo ukradłem razem z Hilde krótkofalówkę Hofera, więc to przecież wołało o pomstę do nieba, a nam zrobiło się głupio o jakieś 2 sekundy za późno, bo Walter odkrył tę stratę właśnie 2 sekundy przed nami i zakazał pozwalać sędziom dawać ci takich not, abyś był na swoim kochanym drugim miejscu, bo teraz się na pewno załamałeś, a będziesz jeszcze bardziej załamany, kiedy dowiesz się, że mnie i Tomowi Hofer und freundlich pipole zaczęli robić sesje zdjęciowe, do których kazali nam przebrać się w różne rzeczy, a na mnie wypadło, że będę krasnoludkiem i mnie to zraniło, a Tomowi zepsuli idealny imidż, psując mu fryzurę i teraz oboje jesteśmy smutni, a i tobie udzielił się smutek! – Aha, kurwa. Wszystko zrozumiałem. Gdyby to jeszcze powiedział normalnie, powoli, po ludzku, a nie jak jakiś nakręcony samochodzik!!!
- Jeszcze nigdy nie słyszałem tak długiego zdania – odparłem tylko, tuląc Fannisia do swej niemalże matczynej piersi.
- Tak bardzo mi przykro, że pozwoliłem, aby na tobie tez się zemścili, że my jesteśmy aż tak powiązani i w ogóle – żalił się jeszcze szybciej. Potem też gadał, ale nakurwiał po norwesku, a ja w tym języki ani mru-mru.
Dlatego kiwałem głową, od czasu do czasu coś tam mówiąc.
Gdy się tak przyjacielsko żaliliśmy w progu mojego pokoju, przez korytarz przeszedł ŁON. Pan Kamil S. Mój były BFF. Patrzył się na mnie jak na jakiegoś cholernego kosmitę. Ale potem wyczułem pod tą miną smutek. Był smutny, bo jego już ignoruję, bo mam nowego kumpla. Widząc ten smutek, przycisnąłem mocniej Andersa, po czym powiedziałem mu jakiegoś suchara o dupkach z niemieckich skoczni czy coś w tym stylu. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem, a Kamil pociągnął nosem i ze szklącymi oczętami usunął się z mojego pola widzenia.
Ja mam Andersa, ty masz dupka Freunda. Proste, nie? Tak sobie, w każdym razie powtarzałem. Ale czy ja już naprawdę postanowiłem przestać się przyjaźnić z Kamilem? Nie... byłem pewien. ILE RAZY MAM POWTARZAĆ, ŻE NIE MA SIĘ NAD CZYM ZASTANAWIAĆ, BO WTEDY ZMIĘKNĘ?! 
O Boże, Peter...
Po jakichś 10 minutach Fannemel nareszcie się ode mnie odczepił i zaproponował, abyśmy poszli do niego. Więc się zgodziłem, licząc, że ten przeklęty Stoch znowu zobaczy mnie z moim kumplem.
Zamknąłem drzwi na klucz i już byłem gotowy do drogi. Szliśmy może 2 minuty. Aż jakaś okropność natrafiła się na naszej drodze! O rzesz w mordę! Schody były po drodze! Normalnie Mount Everest się nam pojawił! To była najdłuższa wyprawa mojego życia! Zanim stanęliśmy na chociaż jednym stopniu, Fannemel skoczył do pokoju najbliżej schodów, i jak się okazało zza drzwi wychylił się Hilde i Sjøen, krzycząc radośnie przygoda!, i trzymając w ręce długą linę.
Naszą grupę otwierał Fannemel, ja i Hilde szliśmy w środku, a Sjøen, jęcząc okropnie, był zamykającym. Mówił coś tam, że boi się spadnięcia, że kawałek liny na końcu się urwie i seksowny Phillip zginie śmiercią tragiczną i przykryje go lawina.
A teraz pomódlmy się w intencji odzyskania mózgu przez Sjøena, bo to dobry chłopak i coś może z niego wyrosnąć.
Po kilku minutach w pocie czoła upadliśmy na podłogę i próbowaliśmy przywrócić sobie normalne tętno, ale zbyt późno dotarło do nas, że Phillip zginął. Podniosłem się niespokojnie i wyjrzałem a balustradę. Sjøen leżał na samym dole schodów, jęcząc, że zaraz umrze.
- Em... Tom? – zacząłem, patrząc na Hilde, który próbował się ochłodzić, przytulając się do okna.
- Tak? O tak, tak, tak, tak, tak... Ale mi dobrze i zimno... 
- Straciliśmy kogoś – powiedziałem, tłumiąc śmiech.
- Kogo? – Fannemel.
- No wiesz... – Ja.
- No nie wiem, kochany. Ojojojoo... Jak mi dobrze! – Hilde.
- Straciliśmy Phillipa.  Tak mi przykro.
Tom natychmiast oderwał się od szyby i ruszył na dół po schodach, ci ciekawe w szybkim tempie. Uklęknął obok ciała swego kolegi i sprawdził mu tętno.
- Żyje? – wyrwało mi się. Jaki ja durny byłem! Po co o to pytać? Przecież w zeszłą zimę Norwegowie skakali z dachu hotelu do śniegu i nic im się nie działo. A co ciekawe: lądowali z telemarkiem!
- Żyje? ŻYJE! – ryknął Tom. 
- Wróciłeś, kochanie – szepnął wzruszony Sjøen.
- Jak mógłbym cię zostawić?
Kiedyś ja i Kamil byliśmy tacy sami.
A teraz wybrał Freunda.
Na samo wspomnienie tego, jak z Kamilkiem potrafiliśmy się dogadywać, łezka zakręciła się w moim oku.
- Lepiej stąd chodźmy, bo teraz będą sobie wyznawać miłość – szepnął do mojego ucha Anders.
Obróciłem się na pięcie. Byłem wyższy o głowę od Fannemela, ale Kamil też był ode mnie niższy. I znowu przyłapałem się na myśleniu o Kamilu! Muszę się wyleczyć z tych wspomnień.
- Mhm – odpowiedziałem, niechcący odwracając głowę. I to, co zobaczyłem, zatkało mnie do reszty. Otóż Sjøen przyciskał jakąś osobę do ściany. Była strasznie Hilde-podobna, ale na szczęście Tom przypatrywał się temu z boku. A mi aż tętno podskoczyło. Gejoza się szerzy, ot co.
- Czy to jest Tom...? – zapytał Fannemel, patrząc szeroko otwartymi oczami na tę scenę. Wtedy dziewczyna oderwała się od Phillipa i Anders odetchnął.
Nudząc się niemiłosiernie, powiedziałem Fannisiowi, żebyśmy już poszli do jego pokoju. Skinął posłusznie głową i po kilkunastu sekundach byliśmy już w jego pokoju. W jego pokoju, który dzielił z... Forfangiem i Tande. O nie...
- Cześć Peter – powitał mnie Tande. – Jak życie, Peter? Jak się czujesz, Peter? – za każdym słowem podchodził coraz bliżej mnie. – Co cię do nas sprowadza, Peter? Jak podoba ci się Norwegia, Peter? Odpowiedz, Peter.
Przełknąłem ślinę, patrząc to na Daniela, który nachylał się przede mną z głową uniesioną wysoko do góry, to na Forfanga, który tylko wzruszył ramionami. Nie pozostało mi nic innego, tylko odpowiedzieć.
- Tak.
- Co: tak?
- Mhm.
- Co: mhm?
Johann westchnął i wstał z fotela.
- Jak widzisz, Peter żyje. A teraz idź dalej kolorować swoją kolorowankę – powiedział Forfang, patrząc na mnie przyjaźnie.
- Okeeeeeeeeeej... – westchnął Tande i wskoczył na fotel, kolorować.
- Co cię do nas sprowadza?
- Właściwie to Fannemel – wskazałem kciukiem do tyłu na Andersa.
Forfang spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Ale tam nikogo nie ma. – Serce mi stanęło. Może mam delirkę po wczorajszym przedstawieniu? Możliwe. – Ale w sumie to i dobrze. Może obejrzymy razem jakiś film? – zapytał, prowadząc mnie na kanapę.
- Dobra – odparłem, rzucając się na miękką sofę.
- Muminki! – krzyknął Tande, pędząc w naszą stronę.
- Nie, Daniel. Już dość Muminków na dzisiaj – powiedział Johann.
- Ale ja...
Westchnąłem.
I wystarczyło, by Tande zmężniał.
- W takim razie „Szczęki”. – Taka zmiana! Nie pomyślałbym nigdy, że takie coś może mieć miejsce.
I w ten sposób obejrzeliśmy cały film, tuląc się do siebie w strasznych momentach. W połowie filmu wrócił Fannemel, tłumacząc się, że Walter wezwał go do skocznego sądu, ale do Hilde i jego dar do przekonywania wygrali rozprawę, a co za tym idzie, również Fannemel został zwycięzcą procesu.
Po filmie wróciłem do pokoju i poszedłem spać. Zastanawiałem się za to przez cały czas, gdzie mój brat. W końcu uznałem, że mam to w dupie i zasnąłem.

6 XII 2015, sobota

O kurwa! Ale jaja! Jakie ja błędy wczoraj popełniłem!
Po pierwsze: byłem dziś drugi i czułem się z tym do dupy. Nie było co narzekać na tą jedenastkę! Całkiem fajna była. A po drugim konkursie w Lillehammer czułem się, jakbym się nawalił. Tak porządnie. Umierać nie żyć.
Po drugie: Ganges dzisiaj wygrał. To znaczy, Gangnes. Jak się okazało, to jednak nie była rzeka, tylko taki Norweg. I znowu byłem gorszy od tej rzeki, znaczy Norwega. (Chyba nigdy tego nie ogarnę...)
Po trzecie: byłem skończonym idiotą, mając gdzieś zniknięcie mojego brata. Dzisiaj przed zawodami znaleziono go na hotelowym śmietniku. Krzyczał coś, że taki gruby pan z brodą porwał Laniška, który był razem z nim. Nikt nie wziął go na początku na poważnie, ale po krótkim czasie jego gwałtowań, wszyscy zaczęli dokładnie wysłuchiwać tej przykrej historii.
- Razem z Anže szliśmy sobie po prostu do sklepu i kupiliśmy sobie śmiej-żelki. Gdy wracaliśmy do hotelu jedliśmy je, aż w końcu się skończyły – mówił cały mokry od łez Domen. – I wtedy zrobiliśmy się smutni, kłócąc się o to, że mogliśmy kupić więcej. Oczywiście ja wygrałem kłótnię, ale Anže się na mnie obraził i poszedł w kierunku tego śmietnika. Po chwili dobiegł do mnie jego krzyk i natychmiast rzuciłem się w tamtą stronę. Och, Anže! Dlaczego mnie wtedy opuściłeś?! – lamentował.
- Do rzeczy – pospieszył go Jurij. Co za dupek! Nie się porządnie wypłakać dziecku!
- Kiedy podbiegłem do tego śmietnika, Anže już zniknął. Zobaczyłem tylko jakiegoś starego pana w czerwonym ubraniu. Miał taką śmieszną czapkę, długą siwą brodę i był gruby. A na dodatek... Miał worek, do którego pewnie wsadził mojego przyjaciela! – szlochał dalej. W jego oczach był strach. Szaleńczy. – Gdybym tylko się pospieszył na pewno Anže byłby ze mną!
Przewróciłem wymownie oczami, po czym spojrzałem na Kranjca, który zamiast wysłuchiwać użalań mojego brata, bezczelnie gapił się w telefon. Wtedy podniósł wzrok, włożył telefon do kieszeni i podszedł do Domena.
- O Jezu, o Jezu, o Jezu! Jak mi przykro! O Jezu, o Jezu, o Jezu! – Marny z niego aktor, ot co. Tym bardziej, że mówiąc do Domena, patrzył się na mnie. Przynajmniej tyle, że głaskał mojego kochanego braciszka po ramieniu, głowie, plecach, twarzy i wszędzie, gdzie tylko mógł, nie będąc uznanym za pedofila.
- Uratujcie go. Znajdźcie go, zanim ten dziad go zgwałci! – krzyknął Domen.
I w ten oto sposób zrobiliśmy casting na najlepszego aktora, który prowadziłby śledztwo o Mikołaju, który gwałci Laniška. Może i bym uwierzył w ten scenariusz z gwałtem, pod warunkiem, że role by się odwróciły.
W komisji castingowej byłem ja, Tepeš i Dezman. Reszta kadry, w składzie: Semenič  Kranjec, pocieszali Domena.
Pierwszy na salę wkroczył Takeuchi.
- Witamy na castingu na najlepszego aktora, który zagra śledczego. Proszę podać swoje dane, doświadczenie w takich sprawach i predyspozycje – zaczął czytać Jurij.
- Jaki casting? – oburzył się Taku. – Ja tu przysze-sze-dłem, bo myślałem, że to jakaś nowa sztuka walki. Na plakacie pisało casatingo! 
Kurwa, Dezman...
- Ups... Mój błąd. Przepraszam.
Takeuchi prychnął. 
- Słoweńcy...
Po chwili Japończyk wyszedł, a na salę wszedł ktoś nowy. Skryłem twarz za kartką z podstawową regułką, którą przedtem wygłosił Tepeš  zacząłem czytać:
- Witamy na castingu na najlepszego aktora, który zagra śledczego. Proszę podać swoje dane, doświadczenie w takich sprawach i predyspozycje.
- Andreas Wellinger, lat 20, najlepszy aktor w dojcz timie...
I wtedy upuściłem kartkę, a Wellinger ujrzał moją twarz. Spojrzał na mnie wystraszonymi oczami, po czym uciekł z Sali  krzykiem. Ładnie się zaczęło...
- Kurwa, coś ty mu zrobił?! – wrzasnął Jurij, gapiąc się na mnie jak na kosmitę.
Zbyłem go wzruszeniem ramion.
Po paru sekundach do sali wszedł Hayböck.
- Jest ktoś jeszcze? – zapytał Jurij.
- Nie...
- To świetnie się składa, bo masz tę rolę! – Tepeš, ty leniu!
Hayböck podskoczył radośnie, po czym podszedł do każdego z nas osobno i uściskał radośnie. Cały czas nam dziękował, że to dla niego ogromna szansa na wybicie się w przyszłości jako aktor i inne takie bla bla bla...

Godzinę później Michi zwołał komisję ds. ciężkich, przesłuchał każdego z naszego teamu, po czym ruszył w miejsce, gdzie znaleźliśmy rano Domena.
- A co, jeśli coś mu zrobił? – płakał mój brat.
- Głupota! Jak ktokolwiek mógłby tknąć coś takiego jak Lanišek? – odparł Hayböck, ale natychmiast pożałował tych słów. 
- Jak... Jak... Jak możesz, ty austriacka świnio?!
Oho! Mój braciszek chyba trochę podszlifował słownictwo...
- Ja nie chciałem! To przypadkiem! Zbyt dużo osłuchałem się Schlierenzauera! – wydusił Michael na swoją obronę.
- Że-e co-ooo?
I w ten sposób zaczęła się długa kłótnia, aż nagle jakiś dziad w czerwonym stroju wyskoczył przed nami.
- O nie! To on zjadł Laniška! Albo jeszcze gorzej! Może przyszedł tu, aby powiedzieć nam, że chce go zgwałcić! – wrzasnął Domen. – Uciekajmy!!!
- Nie! Domen! Nie uciekaj, to ja!
- Anže?
Stary dziad skinął głową.
- Chciałem wam zrobić niespodziankę przebierając się za Mikołaja. Chciałem, aby mikołajki przebiegły nam miło. W worku mam prezenty dla was wszystkich. Schowałem worek do śmietnika, dlatego musiałem wymyślić powód do wczorajszej kłótni – tłumaczył. – Przepraszam, Domen.
I w ten oto sposób pogodzili się, a ja i Hayböck poszliśmy na piwo.

°~°~°~°~°~°

Powracam do Was z kolejną dawką odmóżdżacza. Tym razem trochę... Dobra, nie ważne. Nie można powiedzieć że trochę mniej głupie, bo to kłamstwo.
Jedno jest pewne: jestem okrutna, że robię to Kamilowi.
Norwegowie powracają.
Jest Michi.
Mało Laniška ( o nie! To niemożliwe! Czemu to zrobiłam?!).
Temat drugiego miejsca ( R.I.P [*] ) to temat rzeka, rzeka Ganges, ale niestety, jak sami wiecie, niegługo skończy się rozpacz Petera w tym opowiadaniu...
Pozdrawiam ;***
P.S. Z okazji walę-tynek (specjalnie tak napisałam!), życzę Wam, aby Peter przeleciał dziś wszystkich, w tym także i Was.
Nawet jeżeli czytacie to po walę-tynkach, to nic. I tak Wam tego życzę ;)