wtorek, 23 lutego 2016

6. Wielki Wódda

12 XII 2015, piątek

Pamiętajcie! Rosja to nie kraj, to stan umysłu! Przyjedziesz tu raz, wyjdziesz na moment na miasto, a rano budzisz się w łóżku jakiegoś faceta w Kanadzie.
Na przykład.
Nie żebym doświadczył czegoś takiego. Ja po prostu dobrodusznie ostrzegam.
W każdym razie: łelkam tu de Raszja! To tutaj do obiadu popija się herbatkę z wódką, na śniadanie raczy się zestawem śniadaniowym ogórek+wódka, a na kolację jest pewne urozmaicenie – wódka z masłem! (Naprawdę tego nie rozumiem! Coś mi się nie chce wierzyć, aby statystyczny Putinianin sobie aż tak bardzo dogadzał. Ten Korniłow to już chyba był po obiedzie... A może nawet i po kolacji o 8:30 rano.)
W każdym razie Norwegowie zastosowali się do złotych rad Penisa i od razu ruszyli na wycieczkę krajoznawczą do monopolowego. Czekaj... Co? Peni... DENISA! No, wychodzi na to, że w Rosji alkohol unosi się w powietrzu, bo akurat dzisiaj byłem wyjątkowo trzeźwy. A to może błąd. Bo zapamiętałem dzisiejsze dantejskie sceny.
Jakie?
Nie chcę grzeszyć, ale opowiem...
O 9:00 rano w hotelowej restauracji odbyło się oficjalne zebranie zorganizowane przez komitet powitalny. Czytaj: Korniłow z przepychaczkowym berłem w dłoni, stojący na stole, Klimov, częstujący wszystkich napojem bogów, Hazetdinov, śpiewający „I believe I can fly” oraz reszta Rosjan tańcząca gdzieś na uboczu twista. To był przykry widok. Szczególnie, że zdecydowali się na krótkie spódniczki, kokosowe staniki i skarpetki do klapek. (Polacy aż się wzruszyli na ten widok.)
- Dzisiaj w kalendarzu Wielkiego Wóddy wybiła niesamowita data! Tylko dzisiejszego dnia Wódda będzie na tyle łaskawy, aby sprawić, że po degustowaniu alkoholu kac doskwierać nie będzie i życie będzie piękne! Wysłannicy Wielkiego Wóddy wypełniają swoją misję boską w każdym szanującym się sklepie, gdzie na półkach można znaleźć Dzieci Wóddy! Pierwszy z Wóddy zrodził się „Pan Tadeusz” – postawny i szanowany przez wszystkich – który dręczył Ojca o to, aby ten dał na świat jeszcze więcej Dzieci. I w ten sposób z nicości zrodziły się „Żubrówka”, „Wyborowa”, „Soplica” oraz „Finlandia”. Wszystkie cztery równie piękne, ale „Finlandia” najpiękniejsza. Każda z sióstr miała niezwykłe właściwości lecznicze. Nikt przy nich nie czuł się smutny czy też przygnębiony. Lecz Wielki Wódda zapragnął mieć jeszcze jednego syna. Jednak nie mógł mieć już więcej Dzieci. Wtem zaczął opłakiwać tą stratę, aż wypłakał Wielki Ocean, zwany dzisiaj powszechnie jako Bajkał, a gdy łzy wypełniły rów po brzegi, z samego środka Wielkiego Oceanu wyłoniło się dwóch braci – „Krupnik” i „Absolwent”. Byli do siebie podobni, ale jednak inni. Oboje mieli inny chód i inny wpływ na ludzi. Pocieszyli Wielkiego Wóddę, mówiąc, że są zesłani Ojcu na pocieszenie i od teraz na zawsze będą zwani jego synami. Wielki Wódda przyjął ich z radością i nazwał swoimi Dziećmi – mówił Korniłow, unosząc ręce ku górze jak na jakimś kazaniu.
- A co z resztą boskich Dzieci? – zapytał jakże zaciekawiony Żyła.
- Jak już powiedziałem, Wielki Wódda nie mógł mieć więcej Dzieci. Było mu z tego powodu coraz bardziej smutno. Tym bardziej, że Dzieci odsuwały się od niego z każdą chwilą coraz bardziej. Czuł się samotny. Wtedy na drodze Wielkiego Wóddy pojawiła się ona – piękna i niezwykła Pani Bimber. Wielki Wódda natychmiast się zakochał i posiadł Panią Bimber za żonę. Z tej miłości zrodziły się kolejne Dzieci.
- A jak zareagowały na to starsze Dzieci Wóddy? – zapytał Domen.
O nie! Co on tu robił?! Wciągnie się chłopina w wielkie wóddowanie i będzie potem w domu: „Peter! Coś ty, kurwa, zrobił swojemu bratu?! Pieprzy o jakimś Wóddzie!” Jeszcze, nie daj Boże, zrobi jakiś krwawy obrzęd i co wtedy?!
- Starsze Dzieci nie były zadowolone tym, że ich Ojciec ma kolejne Dzieci, które ze względu na Panią Bimber kocha dużo bardziej. Pierworodny Wóddy postanowił zatem namówić swoje rodzeństwo do zemsty na Ojcu – powiedział Denis, z tajemniczym ni to uśmiechem ni to strachem na twarzy. – Pewnej nocy wszystkie córki odciągnęły Ojca gdzieś w ciemny las, do miejsca, gdzie ich bracie czekali z zasadzką. Kiedy doprowadziły Wielkiego Wóddę na miejsce w odpowiednim czasie, z koron drzew wyłonili się synowie Wóddy w czarnych strojach, z maskami na twarzy i rzucili się na Ojca z nożami. Pierwszy w gardło Ojca trafił nie kto inny, jak... – zrobił teatralną przerwę – „Pan Tadeusz”! – Na sali rozległy się dziwne jęki, westchnięcia, szlochy i nie wiadomo co jeszcze. – Wielki Wódda opadł wtedy na kolana i zaczął dusić się swą krwią, wskazując palcem na pierworodnego. Wszyscy stanęli jak wryci. Ty, powiedział do syna, zabiłeś swego Ojca. Zabiłeś mnie z zazdrości. Namówiłeś innych do zrobienia tego z tobą, albowiem sam się bałeś. Wiedziałem, że to kiedyś zrobisz. A teraz w ostatnich mych tchnieniach rzucam na ciebie klątwę! Na ciebie i wszystkie moje Dzieci! Każdy, kto będzie was czcił, na drugi dzień pożałuje tego, albowiem wstąpi w nich mój duch – Wielki Kac! Będziecie wszyscy przekleństwem ludzkości! To przez was na świat zesłane zostanie Zło!
- A co z Panią Bimber? Przecież kiedy ją czcimy już mamy zawroty głowy i Zło wokół! – odezwał się Hilde.
Proszę państwa, pora chyba na założenie A.A!
- Wielki Wódda w ostatnich tchnieniach swego żywota skierował władzę nad klątwą na swą małżonkę, obarczając ją ciężkim brzemieniem decydowania o dalszych losach Dzieci. Nie wytrzymując presji postanowiła się powiesić tego samego wieczora, ale Dzieci Wóddy ostatecznie ją uratowały i żyła, ale w bardzo złym stanie. Dlatego gdy pijemy bimber, nasz świat zajmuje Wielki Kac! – mówił dalej Korniłow pełen pasji.
- A czemu dzisiaj jest ta niezwykła data? – zapytał zaciekawiony Tande.
Korniłow usiadł na skraju stolika, na którym wcześniej stał.
- Albowiem tego dnia na początku stworzenia świata przez Wielkiego Wóddę ludzie byli jeszcze chronieni przed kacem. To w ten dzień został zabity przez własne Dzieci. Można to wyczytać z konstelacji gwiazd. Kiedy na konstelację Wielkiego Wóddy nałoży się Wielki Wóz i Mała Butelka, mamy ten dzień! Występuje raz na kilkanaście tysięcy lat! – mówił z dumą Denis.
Zastanawiam się, czemu nie wyszedłem wtedy z sali po pierwszych słowach Rosjanina, ale tego się nie da cofnąć. Chyba zaślepił mnie Wielki Wódda.
- Aby uczcić dzień bez kaca wyruszmy teraz do boskich Wysłanników zakupić Dzieci Wóddy i uczcijmy Wielkiego Wóddę!
I tak też zrobiliśmy. Całą skoczną gromadką, liczącą około 80 osób, ruszyliśmy do najbliższego monopolowego. Kiedy cała nasza karawana weszła już do środka Wielkiej Świątyni (Korniłow wciąż gadał o tym kulcie Wóddy!), na każdego z nas przypadało 10 centymetrów kwadratowych. No dobra... Plus, minus 1 milimetr.
Nie widziałem, kto zakupił Dzieci Wóddy. Jedno było pewne – to był albo Polak albo Rosjanin, bo na półce z alkoholem nie zostało już nic. To była iście słowiańska decyzja.
Po około 30 minutach byliśmy z powrotem w hotelu i urządziliśmy „małą” ucztę w pokoju, uwaga, uwaga!, Żyły i Kota! No więc upakowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu i rozłożyliśmy boskie napoje na... Każdym wolnym miejscu w pokoju.
I tak piliśmy, i piliśmy, i piliśmy, i piliśmy... Aż po niecałej godzinie wszystko wypiliśmy. A wszystkich Dzieci Wóddy było około 150. Ale co to tam dla nas, kiedy taki Żyła pije za jednym zamachem 3 „Finlandie”! Szczerze to go za to podziwiam. Ja zazwyczaj po 1 „Panie Tadeuszu” czułem się jak jakieś sflaczałe gówno, a co dopiero po takim wyzwaniu... Powiem krótko: gdy dorosnę, chcę być jak Piotrek. Nieustraszony Wóddo-kapłan! (Pragnę przypomnieć, że dzisiaj nie piłem. Byłem grzeczny.)
Gdy skończył się alkohol atmosfera siadła. Jak wcześniej wszyscy radośnie gadali, tańczyli na stole i w ogóle robili różne rzeczy, tak teraz jedynie dźwięki w pomieszczeniu wydawał z siebie chrapiący Domen. No właśnie mój braciszek. Zapomniałem zamknąć go w pokoju przed ucztą i doprowadziłem go do tego stanu. Jestem winny, ale kogo to obchodzi! Po raz pierwszy w życiu został wydymany przez los! Mój kochany braciszek... Spał w najlepsze, a obok niego siedział chwiejący się na wszystkie strony Anže. To jest dopiero złoty chłopak!
- I co teraz? – odezwał się nagle Gangnes.
- Pomódlmy się do Wielkiego Wóddy – rzekł Korniłow.
Tak też zrobiliśmy. Kiwaliśmy się na boki, próbując ustać o własnych siłach. Mało komu się to udało, więc po chwili mieliśmy na podłodze dywan z Norwegów, Słoweńców (prócz mnie, bo, ponownie przypomnę, byłem trzeźwiutki, i mojego śpiącego brata), Austriaków, Niemców, Japończyków, Koreańczyków, Kazachów, Szwajcarów i Francuzów. Polacy i Rosjanie stali na baczność tak, jakby wypili sok owocowy zamiast wódki. Podziwiam. To samo z Finami. W końcu nazwa ich kraju do czegoś zobowiązuje. Wśród wyjątków, stojących jeszcze na nogach byli: Takeuchi, Hayböck, Ammann, Forfang i Freund. Tego ostatniego telepatycznie próbowałem wyjebać na ziemię, ale się nie udało. Runął dopiero pod naciskiem ciała Stocha, który właśnie odgrywał rolę Ziemi krążącej wokół Słońca. A Słońcem był właśnie Freund. Z tymże Kamil ustał to wypadnięcie z orbity, robiąc potem telemark.
- 5 razy 20!!! – krzyknął zalany w trzy dupy Forfang. – Bardzo ładnie wylądowany skok, niemalże jak ten w Soczi podczas pierwszego konkursu na skoczni normalnej, tylko że lepszy. Ten telemark był perfekcyjny. Niemal tak perfekcyjny jak region w Norwegii, od którego pochodzi nazwa tego lądowania – mamrotał Johann.
Wzięło go na historię skoków!
Aby go uciszyć, rzuciłem w niego poduszką. Ta nawet do niego nie doleciała, a on już upadł między Laniška i Tande, przygniatając swym ciężarem ciało Radika. Biedny Zhaparov! Ale przynajmniej ten dureń się uciszył...
Niestety po „modlitwie” do Wielkiego Wóddy wszyscy, którzy nie wytrzymali napięcia, jakie wywoływała u nich grawitacja, zapadli w sen. I tak sobie pochrapywali w rytm walca wiedeńskiego. Hayböck, słysząc swoją nutę (tak to określił), wziął jedną pustą butelkę do rąk i zaczął bawić się w dyrygenta. Wymachiwał tą butelką na wszystkie możliwe strony. Bałem się, że w pewnym momencie rozdupcy sobie szkło na głowie, ale na całe szczęście po chwili upadł na łóżko, tuląc butelkę do piersi. Taki tam mały austriacki romansik. Dobrze, że Kraft tego nie widział, bo Hayböck musiałby go przepraszać na kolanach. A kiedy Stefek się zaweźmie... Mózg rozjebany!
Widząc śpiące Hajbekątko postanowiłem opuścić pokój, gdzie powietrze miało wysokie stężenie alkoholu. Gdyby zaprosić tam jakichś popieprzonych naukowców (albo ewentualnie posłuchać dywagacji Kubackiego), to stwierdziliby, że alkohol w powietrzu był równy 70%, azot 20%, tlen 9,5%, a reszta gazów 0,5%. Nie wiem w jaki sposób Dawid to stwierdził, ale w razie czego namalowałem na drzwiach pokoju wielki czerwony znak X.
Jako że byłem jedynym trzeźwym w tej grupie, za zadanie doprowadzić tą pijaną gromadkę do swoich pokoi. Nie wiem jak ani czemu, ale zgodziłem się.
- W dwuszeregu zbiórka! – rozkazałem.
Wszyscy jakoś się potoczyli, próbując stanąć w dwuszeregu, ale coś im nie wyszło i miałem przed sobą oddział Deltę do zadań specjalnych w sprawie opijania ludzi wydychanym powietrzem, a potem zawożenia ich w tajne rządowe miejsca zwane słynną Walizką Laniška – miejsca, gdzie skarpety ożywają i zaczynają pełzać.
- Albo nie... – odparłem, widząc chwiejących się na wszystkie strony nędzne kopie człowieka myślącego. – Wystarczy, że po prostu stoicie. To i tak sukces.
Zacząłem liczyć. Wyszło mi, że jest ich 18. A powinno być więcej...
- A nie! – krzyknął Hula. – Zostawiliśmy tam Severina! Musimy po niego wrócić, bo on tam umrze! – płakał.
Niech umiera, chuj jeden. Doigra się.
Zbyłem go wzruszeniem ramion.
- Ty istoto bez serca! Ty popieprzony preclu! Musimy po niego wrócić! – zaprotestował Ammann. – Bo jak nie, to cię tam wrzucimy! I zamkniemy!!!
O nie! Tylko nie to...
Posłusznie wróciłem pod drzwi, naciągnąłem koszulkę na nos i otwarłem drzwi. Na cmentarzu powietrze byłoby lepsze...
Przekroczyłem próg, starając się szczelnie zatykać nos, ale nagle coś, w postaci Żyły, wpadło na mnie. Koszulka zsunęła się w dół, narażając mnie na śmierć. Po chwili alkohol zaczął mnie usypiać. A te pijane durnie zamiast uciekać przed śmiercią, wpadli do środka mnie uratować. Ale opary dopadły także ich.
I wszyscy zasnęli.
Ostatnie co pamiętam, to Stoch ginący pod szafą, którą przewrócili na niego Murańka i ten od luzu w dupie.
Ocknąłem się dopiero o 12:49. Byłem w boksie dla Słoweńców, a razem ze mną cała reprezentacja. Oni obudzili się przede mną. Ku mojemu zaskoczeni wszyscy mieli mokre włosy. Patrzyłem na nich z zaciekawioną miną, aż nagle odezwał się Tepeš:
- Obowiązkowy prysznic, aby wytrzeźwieć na trening – wytłumaczył.
- Ale ja nie jestem... – zacząłem, ale Domen mi przerwał:
- Wszyscy tak mówią, a potem zaczynają całować podłogę.
Zamrugałem oczami, po czym wzruszyłem ramionami. Czemu nie? Co mi szkodzi prysznic? Przynajmniej zmyję z siebie woń alkoholu.
Wyszedłem z boksu i od razu napadła na mnie jakaś stara baba. Zarzuciła mi worek na głowę i bez słowa zaniosła do miejsca z prysznicami.
Relacjonować tego, co zdarzyło się pod prysznicem, nie będę. Powiem tylko, że chyba zostałem zgwałcony podczas gwałtu zbiorowego z Freundem, Gangnesem, Freitagiem, Forfangiem i Hayböckiem. W każdym razie tak mi powiedziano.
Po prysznicu zacząłem rozgrzewkę. No i w ten sposób się rozgrzałem (Amerykę odkryłem!) i ruszyłem na górę skoczni. I tak skoczyłem sobie raz, drugi, trzeci i to był mój koniec skoków na dziś. Wszystkie skoki – zaliczone!
(Szczerze: współczułem wszystkim tym, co uczcili dzisiaj Wóddę, albowiem niezbyt miło im się skakało. Jedynie ja odbyłem dzisiaj trening bez żadnych problemów.)
Wracając po ostatnim skoku do boksu, natrafiłem na kogoś, kto płakał. Był tyłem i w kasku, więc nie wiedziałem, kto to był. Podszedłem do smutasa i zacząłem gładzić go po ramieniu.
- Co jest? – zapytałem. 
Ten ktoś, kogo próbowałem pocieszać, odwrócił do mnie przodem i wtedy ukazała mi się twarz... STOCHA.
- Peter, ja nie wiem, co robić! Chlip... Kolejny raz sobie nie radzę! Chlip... Pomóż mi! – płakał w moją nogawkę Kamil.
Pewnie! Jak trwoga, to do Petera! A idź z tym szwabem gadaj, a nie...
- Zabij się i po problemie – wzruszyłem ramionami, po czym odszedłem.
- Co ja ci zrobiłem, że mnie już nie lubisz?! – dobiegł do mnie głos Stocha.
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem. Bo ja nadal go lubiłem, ale czułem się przez niego zraniony. Nawet bardzo. Dlaczego? Ponieważ wymienił mnie na szwaba, który ukradł mi kulę. Ponieważ zaczął wciągać Freunda w nasze wspólne przyjacielskie gry i zasady. Ponieważ czułem się winny za to, że zaprzepaściłem naszą długoletnią przyjaźń, wybierając Fannemela, aby się zemścić.
Chlip, chlip, chlip...

°~°~°~°~°~°
Nic nie brałam, więc nie dam namiarów na dilera!!!
A tak poza tym: wracam! Raszja jest bardzo ciekawym tematem i - ku, mam nadzieję, waszej radości - to nie koniec opowieści z Krainy Putina!
Mam nadzieję, że się spodobało. Szczególnie ta w miarę inteligetna końcówka o smuteczkach Petera.
Nie pytajcie się skąd wymyśliłam Wielkiego Wóddę, ani czemu upiłam Demona (to Demon!; po raz pierwszy z życiu spodobał mi się komentarz (nie)Szczęsnego!).
Podrawiam!

P.S. Jestem głupia. Dziękuję za to, że podświadomie się zgadzacie (sarkazm).

niedziela, 14 lutego 2016

5. Wydymany przez rzekę

5 XII 2015, sobota

Ja tutaj płaczę, zalewam się łzami prawdziwymi! Umieram! Kroplówkę, siostro! Potrzebuję kroplówki!!! Jeśli nie to taki zajebisty i seksowny facet jak ja nigdy w życiu i przeleci wszystkich tak jak w ostatnie walę tynki! Ja zdycham! Straciłem wszystko! Życie, radość, świat, nadzieję, rozum, miejsce w najlepszej dziesiątce, ale przede wszystkim utraciłem... MOJE DRUGIE MIEJSCE! Ono jest moje! Łapy precz, ty pieprzona rzeko! Jak rzeka mogła mnie przeskoczyć, no kurwa... Od kiedy Ganges skacze lepiej od takiego słodziaka, tap madyla, mistrza wśród mistrzów, posiadacza najlepszych na świecie drugich miejsc i w ogóle... Przecież ten cały Ganges płynie w Indiach i żeby zabić duszę Petera postanowił sobie przepłynąć przez Afganistan, Rosję, Finlandię (i inne, których nie wymieniłem, gdyż nie chcę przyćmiewać nikogo swą inteligencją) i wskoczyć sobie na moje miejsce w tym pieprzonym skocznym świecie! 
To wina Freunda. To on wysłał swoich ludzi i to oni zmienili bieg rzeki. Ja to wiem. Ja to czuję. Nie wiem, jak to zrobili, ale to już nie jest istotna rzecz.
Byłem tak smutny, pusty i zdruzgotany, że kiedy tylko wróciliśmy do hotelu, zamknąłem się w pokoju, płacząc w poduszkę, na której wcześniej wyszyłem piękny numerek 2. Był taki idealny. Prawie tak samo jak i ja!
Nie, Peter! Nie zapędzajmy się, kochaniuteńki. Ta 2 mnie zdradziła. Z rzeką. Może i jest dłuższa, podłużna i w ogóle... Ale to jest cholerna zdrada.
W każdym bądź razie, kiedy tak płakałem w poduszkę, ktoś zapukał do moich drzwi. Przestałem płakać żeby nie było, że taki ja – Peter mistrzunio i, kuźwa, mistrz we wszystkim – miałby płakać o zdradę. Przecież też mogę zdradzić tą dwójkę!
- Peter... – zaczął niepewnie ktoś za drzwiami.
- O chuj drzesz mordę, nieznany mi osobniku! – krzyknąłem na całe gardło. I kto tu drze ryja?!
- Peter, to ja – odpowiedział ten ktoś.
- Tak, wiem. A to, kuźwa, ja – mruknąłem, wstając z łóżka.
Kiedy przekręciłem zamek w drzwiach, coś zawiesiło się na mojej szyi. Jakieś małe coś. Ale wtedy mnie oświeciło, że to był... Zagadka: kto ma najdłuższego? No kto? Mówimy o locie, oczywiście. Ach, zboczuszki, nieładnie.
Wracając do pytania: no kto, kto, kto?
FANNEMEL!
Przytulił mnie z całej siły, mrucząc coś w moją koszulę.
- Co? – zapytałem, odpychając go lekko.
- Mój ty biedaku, który wypadł z dziesiątki, bo mu wiatr przeszkodził, bo król Walter się na mnie obraził, a że jesteśmy teraz kumplami, to i na tobie postanowił się zemścić i kazał Miranowi specjalnie puszczać nas w złych warunkach, bo ukradłem razem z Hilde krótkofalówkę Hofera, więc to przecież wołało o pomstę do nieba, a nam zrobiło się głupio o jakieś 2 sekundy za późno, bo Walter odkrył tę stratę właśnie 2 sekundy przed nami i zakazał pozwalać sędziom dawać ci takich not, abyś był na swoim kochanym drugim miejscu, bo teraz się na pewno załamałeś, a będziesz jeszcze bardziej załamany, kiedy dowiesz się, że mnie i Tomowi Hofer und freundlich pipole zaczęli robić sesje zdjęciowe, do których kazali nam przebrać się w różne rzeczy, a na mnie wypadło, że będę krasnoludkiem i mnie to zraniło, a Tomowi zepsuli idealny imidż, psując mu fryzurę i teraz oboje jesteśmy smutni, a i tobie udzielił się smutek! – Aha, kurwa. Wszystko zrozumiałem. Gdyby to jeszcze powiedział normalnie, powoli, po ludzku, a nie jak jakiś nakręcony samochodzik!!!
- Jeszcze nigdy nie słyszałem tak długiego zdania – odparłem tylko, tuląc Fannisia do swej niemalże matczynej piersi.
- Tak bardzo mi przykro, że pozwoliłem, aby na tobie tez się zemścili, że my jesteśmy aż tak powiązani i w ogóle – żalił się jeszcze szybciej. Potem też gadał, ale nakurwiał po norwesku, a ja w tym języki ani mru-mru.
Dlatego kiwałem głową, od czasu do czasu coś tam mówiąc.
Gdy się tak przyjacielsko żaliliśmy w progu mojego pokoju, przez korytarz przeszedł ŁON. Pan Kamil S. Mój były BFF. Patrzył się na mnie jak na jakiegoś cholernego kosmitę. Ale potem wyczułem pod tą miną smutek. Był smutny, bo jego już ignoruję, bo mam nowego kumpla. Widząc ten smutek, przycisnąłem mocniej Andersa, po czym powiedziałem mu jakiegoś suchara o dupkach z niemieckich skoczni czy coś w tym stylu. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem, a Kamil pociągnął nosem i ze szklącymi oczętami usunął się z mojego pola widzenia.
Ja mam Andersa, ty masz dupka Freunda. Proste, nie? Tak sobie, w każdym razie powtarzałem. Ale czy ja już naprawdę postanowiłem przestać się przyjaźnić z Kamilem? Nie... byłem pewien. ILE RAZY MAM POWTARZAĆ, ŻE NIE MA SIĘ NAD CZYM ZASTANAWIAĆ, BO WTEDY ZMIĘKNĘ?! 
O Boże, Peter...
Po jakichś 10 minutach Fannemel nareszcie się ode mnie odczepił i zaproponował, abyśmy poszli do niego. Więc się zgodziłem, licząc, że ten przeklęty Stoch znowu zobaczy mnie z moim kumplem.
Zamknąłem drzwi na klucz i już byłem gotowy do drogi. Szliśmy może 2 minuty. Aż jakaś okropność natrafiła się na naszej drodze! O rzesz w mordę! Schody były po drodze! Normalnie Mount Everest się nam pojawił! To była najdłuższa wyprawa mojego życia! Zanim stanęliśmy na chociaż jednym stopniu, Fannemel skoczył do pokoju najbliżej schodów, i jak się okazało zza drzwi wychylił się Hilde i Sjøen, krzycząc radośnie przygoda!, i trzymając w ręce długą linę.
Naszą grupę otwierał Fannemel, ja i Hilde szliśmy w środku, a Sjøen, jęcząc okropnie, był zamykającym. Mówił coś tam, że boi się spadnięcia, że kawałek liny na końcu się urwie i seksowny Phillip zginie śmiercią tragiczną i przykryje go lawina.
A teraz pomódlmy się w intencji odzyskania mózgu przez Sjøena, bo to dobry chłopak i coś może z niego wyrosnąć.
Po kilku minutach w pocie czoła upadliśmy na podłogę i próbowaliśmy przywrócić sobie normalne tętno, ale zbyt późno dotarło do nas, że Phillip zginął. Podniosłem się niespokojnie i wyjrzałem a balustradę. Sjøen leżał na samym dole schodów, jęcząc, że zaraz umrze.
- Em... Tom? – zacząłem, patrząc na Hilde, który próbował się ochłodzić, przytulając się do okna.
- Tak? O tak, tak, tak, tak, tak... Ale mi dobrze i zimno... 
- Straciliśmy kogoś – powiedziałem, tłumiąc śmiech.
- Kogo? – Fannemel.
- No wiesz... – Ja.
- No nie wiem, kochany. Ojojojoo... Jak mi dobrze! – Hilde.
- Straciliśmy Phillipa.  Tak mi przykro.
Tom natychmiast oderwał się od szyby i ruszył na dół po schodach, ci ciekawe w szybkim tempie. Uklęknął obok ciała swego kolegi i sprawdził mu tętno.
- Żyje? – wyrwało mi się. Jaki ja durny byłem! Po co o to pytać? Przecież w zeszłą zimę Norwegowie skakali z dachu hotelu do śniegu i nic im się nie działo. A co ciekawe: lądowali z telemarkiem!
- Żyje? ŻYJE! – ryknął Tom. 
- Wróciłeś, kochanie – szepnął wzruszony Sjøen.
- Jak mógłbym cię zostawić?
Kiedyś ja i Kamil byliśmy tacy sami.
A teraz wybrał Freunda.
Na samo wspomnienie tego, jak z Kamilkiem potrafiliśmy się dogadywać, łezka zakręciła się w moim oku.
- Lepiej stąd chodźmy, bo teraz będą sobie wyznawać miłość – szepnął do mojego ucha Anders.
Obróciłem się na pięcie. Byłem wyższy o głowę od Fannemela, ale Kamil też był ode mnie niższy. I znowu przyłapałem się na myśleniu o Kamilu! Muszę się wyleczyć z tych wspomnień.
- Mhm – odpowiedziałem, niechcący odwracając głowę. I to, co zobaczyłem, zatkało mnie do reszty. Otóż Sjøen przyciskał jakąś osobę do ściany. Była strasznie Hilde-podobna, ale na szczęście Tom przypatrywał się temu z boku. A mi aż tętno podskoczyło. Gejoza się szerzy, ot co.
- Czy to jest Tom...? – zapytał Fannemel, patrząc szeroko otwartymi oczami na tę scenę. Wtedy dziewczyna oderwała się od Phillipa i Anders odetchnął.
Nudząc się niemiłosiernie, powiedziałem Fannisiowi, żebyśmy już poszli do jego pokoju. Skinął posłusznie głową i po kilkunastu sekundach byliśmy już w jego pokoju. W jego pokoju, który dzielił z... Forfangiem i Tande. O nie...
- Cześć Peter – powitał mnie Tande. – Jak życie, Peter? Jak się czujesz, Peter? – za każdym słowem podchodził coraz bliżej mnie. – Co cię do nas sprowadza, Peter? Jak podoba ci się Norwegia, Peter? Odpowiedz, Peter.
Przełknąłem ślinę, patrząc to na Daniela, który nachylał się przede mną z głową uniesioną wysoko do góry, to na Forfanga, który tylko wzruszył ramionami. Nie pozostało mi nic innego, tylko odpowiedzieć.
- Tak.
- Co: tak?
- Mhm.
- Co: mhm?
Johann westchnął i wstał z fotela.
- Jak widzisz, Peter żyje. A teraz idź dalej kolorować swoją kolorowankę – powiedział Forfang, patrząc na mnie przyjaźnie.
- Okeeeeeeeeeej... – westchnął Tande i wskoczył na fotel, kolorować.
- Co cię do nas sprowadza?
- Właściwie to Fannemel – wskazałem kciukiem do tyłu na Andersa.
Forfang spojrzał na mnie jak na idiotę.
- Ale tam nikogo nie ma. – Serce mi stanęło. Może mam delirkę po wczorajszym przedstawieniu? Możliwe. – Ale w sumie to i dobrze. Może obejrzymy razem jakiś film? – zapytał, prowadząc mnie na kanapę.
- Dobra – odparłem, rzucając się na miękką sofę.
- Muminki! – krzyknął Tande, pędząc w naszą stronę.
- Nie, Daniel. Już dość Muminków na dzisiaj – powiedział Johann.
- Ale ja...
Westchnąłem.
I wystarczyło, by Tande zmężniał.
- W takim razie „Szczęki”. – Taka zmiana! Nie pomyślałbym nigdy, że takie coś może mieć miejsce.
I w ten sposób obejrzeliśmy cały film, tuląc się do siebie w strasznych momentach. W połowie filmu wrócił Fannemel, tłumacząc się, że Walter wezwał go do skocznego sądu, ale do Hilde i jego dar do przekonywania wygrali rozprawę, a co za tym idzie, również Fannemel został zwycięzcą procesu.
Po filmie wróciłem do pokoju i poszedłem spać. Zastanawiałem się za to przez cały czas, gdzie mój brat. W końcu uznałem, że mam to w dupie i zasnąłem.

6 XII 2015, sobota

O kurwa! Ale jaja! Jakie ja błędy wczoraj popełniłem!
Po pierwsze: byłem dziś drugi i czułem się z tym do dupy. Nie było co narzekać na tą jedenastkę! Całkiem fajna była. A po drugim konkursie w Lillehammer czułem się, jakbym się nawalił. Tak porządnie. Umierać nie żyć.
Po drugie: Ganges dzisiaj wygrał. To znaczy, Gangnes. Jak się okazało, to jednak nie była rzeka, tylko taki Norweg. I znowu byłem gorszy od tej rzeki, znaczy Norwega. (Chyba nigdy tego nie ogarnę...)
Po trzecie: byłem skończonym idiotą, mając gdzieś zniknięcie mojego brata. Dzisiaj przed zawodami znaleziono go na hotelowym śmietniku. Krzyczał coś, że taki gruby pan z brodą porwał Laniška, który był razem z nim. Nikt nie wziął go na początku na poważnie, ale po krótkim czasie jego gwałtowań, wszyscy zaczęli dokładnie wysłuchiwać tej przykrej historii.
- Razem z Anže szliśmy sobie po prostu do sklepu i kupiliśmy sobie śmiej-żelki. Gdy wracaliśmy do hotelu jedliśmy je, aż w końcu się skończyły – mówił cały mokry od łez Domen. – I wtedy zrobiliśmy się smutni, kłócąc się o to, że mogliśmy kupić więcej. Oczywiście ja wygrałem kłótnię, ale Anže się na mnie obraził i poszedł w kierunku tego śmietnika. Po chwili dobiegł do mnie jego krzyk i natychmiast rzuciłem się w tamtą stronę. Och, Anže! Dlaczego mnie wtedy opuściłeś?! – lamentował.
- Do rzeczy – pospieszył go Jurij. Co za dupek! Nie się porządnie wypłakać dziecku!
- Kiedy podbiegłem do tego śmietnika, Anže już zniknął. Zobaczyłem tylko jakiegoś starego pana w czerwonym ubraniu. Miał taką śmieszną czapkę, długą siwą brodę i był gruby. A na dodatek... Miał worek, do którego pewnie wsadził mojego przyjaciela! – szlochał dalej. W jego oczach był strach. Szaleńczy. – Gdybym tylko się pospieszył na pewno Anže byłby ze mną!
Przewróciłem wymownie oczami, po czym spojrzałem na Kranjca, który zamiast wysłuchiwać użalań mojego brata, bezczelnie gapił się w telefon. Wtedy podniósł wzrok, włożył telefon do kieszeni i podszedł do Domena.
- O Jezu, o Jezu, o Jezu! Jak mi przykro! O Jezu, o Jezu, o Jezu! – Marny z niego aktor, ot co. Tym bardziej, że mówiąc do Domena, patrzył się na mnie. Przynajmniej tyle, że głaskał mojego kochanego braciszka po ramieniu, głowie, plecach, twarzy i wszędzie, gdzie tylko mógł, nie będąc uznanym za pedofila.
- Uratujcie go. Znajdźcie go, zanim ten dziad go zgwałci! – krzyknął Domen.
I w ten oto sposób zrobiliśmy casting na najlepszego aktora, który prowadziłby śledztwo o Mikołaju, który gwałci Laniška. Może i bym uwierzył w ten scenariusz z gwałtem, pod warunkiem, że role by się odwróciły.
W komisji castingowej byłem ja, Tepeš i Dezman. Reszta kadry, w składzie: Semenič  Kranjec, pocieszali Domena.
Pierwszy na salę wkroczył Takeuchi.
- Witamy na castingu na najlepszego aktora, który zagra śledczego. Proszę podać swoje dane, doświadczenie w takich sprawach i predyspozycje – zaczął czytać Jurij.
- Jaki casting? – oburzył się Taku. – Ja tu przysze-sze-dłem, bo myślałem, że to jakaś nowa sztuka walki. Na plakacie pisało casatingo! 
Kurwa, Dezman...
- Ups... Mój błąd. Przepraszam.
Takeuchi prychnął. 
- Słoweńcy...
Po chwili Japończyk wyszedł, a na salę wszedł ktoś nowy. Skryłem twarz za kartką z podstawową regułką, którą przedtem wygłosił Tepeš  zacząłem czytać:
- Witamy na castingu na najlepszego aktora, który zagra śledczego. Proszę podać swoje dane, doświadczenie w takich sprawach i predyspozycje.
- Andreas Wellinger, lat 20, najlepszy aktor w dojcz timie...
I wtedy upuściłem kartkę, a Wellinger ujrzał moją twarz. Spojrzał na mnie wystraszonymi oczami, po czym uciekł z Sali  krzykiem. Ładnie się zaczęło...
- Kurwa, coś ty mu zrobił?! – wrzasnął Jurij, gapiąc się na mnie jak na kosmitę.
Zbyłem go wzruszeniem ramion.
Po paru sekundach do sali wszedł Hayböck.
- Jest ktoś jeszcze? – zapytał Jurij.
- Nie...
- To świetnie się składa, bo masz tę rolę! – Tepeš, ty leniu!
Hayböck podskoczył radośnie, po czym podszedł do każdego z nas osobno i uściskał radośnie. Cały czas nam dziękował, że to dla niego ogromna szansa na wybicie się w przyszłości jako aktor i inne takie bla bla bla...

Godzinę później Michi zwołał komisję ds. ciężkich, przesłuchał każdego z naszego teamu, po czym ruszył w miejsce, gdzie znaleźliśmy rano Domena.
- A co, jeśli coś mu zrobił? – płakał mój brat.
- Głupota! Jak ktokolwiek mógłby tknąć coś takiego jak Lanišek? – odparł Hayböck, ale natychmiast pożałował tych słów. 
- Jak... Jak... Jak możesz, ty austriacka świnio?!
Oho! Mój braciszek chyba trochę podszlifował słownictwo...
- Ja nie chciałem! To przypadkiem! Zbyt dużo osłuchałem się Schlierenzauera! – wydusił Michael na swoją obronę.
- Że-e co-ooo?
I w ten sposób zaczęła się długa kłótnia, aż nagle jakiś dziad w czerwonym stroju wyskoczył przed nami.
- O nie! To on zjadł Laniška! Albo jeszcze gorzej! Może przyszedł tu, aby powiedzieć nam, że chce go zgwałcić! – wrzasnął Domen. – Uciekajmy!!!
- Nie! Domen! Nie uciekaj, to ja!
- Anže?
Stary dziad skinął głową.
- Chciałem wam zrobić niespodziankę przebierając się za Mikołaja. Chciałem, aby mikołajki przebiegły nam miło. W worku mam prezenty dla was wszystkich. Schowałem worek do śmietnika, dlatego musiałem wymyślić powód do wczorajszej kłótni – tłumaczył. – Przepraszam, Domen.
I w ten oto sposób pogodzili się, a ja i Hayböck poszliśmy na piwo.

°~°~°~°~°~°

Powracam do Was z kolejną dawką odmóżdżacza. Tym razem trochę... Dobra, nie ważne. Nie można powiedzieć że trochę mniej głupie, bo to kłamstwo.
Jedno jest pewne: jestem okrutna, że robię to Kamilowi.
Norwegowie powracają.
Jest Michi.
Mało Laniška ( o nie! To niemożliwe! Czemu to zrobiłam?!).
Temat drugiego miejsca ( R.I.P [*] ) to temat rzeka, rzeka Ganges, ale niestety, jak sami wiecie, niegługo skończy się rozpacz Petera w tym opowiadaniu...
Pozdrawiam ;***
P.S. Z okazji walę-tynek (specjalnie tak napisałam!), życzę Wam, aby Peter przeleciał dziś wszystkich, w tym także i Was.
Nawet jeżeli czytacie to po walę-tynkach, to nic. I tak Wam tego życzę ;)

środa, 3 lutego 2016

4. Jezioro szwabędzie

4 XII 2015, piątek

Dzień z życia w Norwegii, dzień pierwszy: wokoło piękna zima, drzewa lśnią od śniegu, który co jakiś czas spada z nieba, Skandynawskie klimaty – zima jak się patrzy. Wiatr też nienajgorszy, czyli warunki do skoków generalnie dobre. Przyjeżdżamy pod skocznię pełni optymizmu na wykurwisty trening i kwalifikacje, a tam co nas spotyka? A, kuźwa, skocznia. (To żem zabłysnął, nie powiem...) A, kuźwa, skocznia, która nie była dobrze przygotowana. Przypomnę: zima, Skandynawia, Puchar Świata rozgrywany zimą, a ich zaskoczył śnieg. Tak, dokładnie. Byli zaskoczeni, że w zimie spadł śnieg, w sensie więcej śniegu niż było wczoraj. A że sobie obsługa techniczna skoczni, czy jakieś inne cuś, przyjechali 10 minut przed porannym treningiem i to jeszcze w ilości 3.
Norwegia...
Co tu się dziwić, że ci Norwegowie tacy popieprzeni, skoro taki mają kraj. I zwykłe „Sorry, taki mamy klimat” tutaj nie pomoże na usprawiedliwianie się.
Jakby w Afryce na samym środku Sahary, czy to tam jest, spadł śnieg, to mogliby się dziwić, ale śnieg w Norwegii, niedaleko koła podbiegunowego bynajmniej nie powinien być w żadnym razie zaskoczeniem. To tak jakby we Włoszech zaskoczyło ich słońce albo w Polsce istnienie wódki! Niedorzeczne...
(Dobra, Peter, nie mądruj już, bo przynudzasz...)
Do rzeczy.
Wieczorem odwołano kwalifikacje i mieliśmy cały wieczór dla siebie. I co jest najlepszym sposobem na spędzenie wieczoru w kraju, gdzie słońce zimą świeci się tylko kilka godzin w ciągu dnia? Uprzedzę was: libacja alkoholowa nie jest prawidłową odpowiedzią. Kombinujta, kombinujta...
Tak! Oczywiście, że wyjście do teatru. Hotelowego teatru. Aż sam się dziwię, że wszyscy, dosłownie wszyscy, nawet Ojciec, Syn i Duch Święty, czyli Miran Tepeš, Jurij Tepeš i Walter Hofer! Ja poszedłem razem z moim bratkiem, Domenem i Laniškiem, który jak podsłuchał, gdzie idziemy, od razu się przyłączył, mówiąc coś o jakimś jeziorze łabędzi i, że dupa go swędzi.
Szliśmy w zwartym szyku, nie zwalniając ani na chwilę. Byłem ciekawy jaki spektakl tak wszystkich przyciąga, i kiedy weszliśmy do odpowiedniej sali i usiadłem na jednym z krzeseł blisko sceny, podniósłszy głowę ujrzałem JEGO! Stał za w jednym wejść na scenę, gadając z Freitagiem. Gdzieś z tyłu przemykały mi sylwetki Wanka, Leyhe, Krausa i Schustera.
Wykrzywiłem twarz, próbując namówić Anže i Domena, którzy osaczyli mnie z obu stron, aby stąd wyjść, zanim się zacznie, ale oni się uparli i nikt by ich nie ruszył. A że z ekscytacji ściskali moje ramiona, nie mogłem im się wyrwać. Głupie chu... dzieciaki. 
Tak, Peter. Nie klniemy już. Przeklinanie jest złe. Mówienie innych słów jest zajebiste. Osz kurwa jego Walterowa krótkofalówka i Mirana też mać! I całe moje kurewskie wysiłki poległy na tym jednym słowie. Nieeee...! Jak ja się z tego wyspowiadam?! (Tak, od czasu odwołania konkursów w Kuusamo, gdzie nie miałem szans być drugi stałem się wierzący i praktykujący. Dlatego nie chcę kląć, bo to głupio na spowiedzi będzie brzmieć.) A, chuj z tym. Już za późno...
W każdym bądź razie po kilku minutach na scenę wkroczył, o zgrozo, Wellinger, trzymając w tych swoich ogromnych łapskach zwitek jakichś kartek. Ubrany był w fioletową bluzę, fioletową czapkę, fioletowe buty, fioletowe spodnie i białe skarpetki. Wszędzie widniało wyszyte logo Milki. Sponsorzy, wszędzie sponsorzy... Czy bez nich Niemcy nie potrafią normalnie funkcjonować? Szedł ze spuszczoną głową, ale kiedy podniósł wzrok i ujrzał mnie, od razu stanął jak wryty, chyba zastanawiając się, czy iść dalej – centralnie naprzeciwko mnie. Po chwili wahania jednak ruszył przed siebie, ale stanął pod samą kurtyną.
1:0 dla Petera.
- Witam wszystkich przybyłych na niesamowity spektakl pod tytułem „Jezioro łabędzie”! – oznajmił Wellinger.
Chyba raczej „Jezioro szwabędzie”...
Będzie to piękna i wzruszająca opowieść o chłopaku, który zawsze zazdrościł ptakom tego, że potrafią latać. Chciał być tak jak one. Robił wszystko, aby móc kiedyś latać, ale los zawsze mu wszystko utrudniał. Nie będę więcej zdradzał. Dlatego zapraszam do oglądania – powiedział z pamięci dumnie, cały czas świdrując mnie wzrokiem. Przerażającym. Pokazującym wyższość.
1:1, kurwa.
- W roli głównej Severin Freund – dodał, śmiejąc się durnie. Ja wiedziałem, że ten śmiech został skierowany w moim kierunku.
Po chwili zszedł ze sceny, na którą wkroczył Freund w różowo-białym jednoczęściowym stroju z naszywką Manner. 
Sponsorów ciąg dalszy...
Po chwili do Severina dołączył Wank, który od stóp do głów ubrany był na biało. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy to nie prześcieradło, ale gdy odsłonił swoje skrzydła usiane piórami, wykluczyłem tą opcję. Wank nie zmarnowałby prześcieradła na jakieś durne piórka. Phi! Nie on – perfekcyjna pani domu. W każdym razie nią był. Teraz jest tylko głupim szwabem. Zbyt dużo powiązań z Freundem.
- Cóż za piękne stworzenie! – powiedział Freund, spoglądając na Wanka, który wachlował uparcie skrzydłami, krążąc po scenie. Piękne, akurat. Nos jak klamka od zakrystii, szyja jak u żyrafy. Czym tu się zachwycać? Nawet jeśli to tylko gra. – Chciałbym mieć tyle wdzięku i piękna co ty, łabędziu. – To żeś dopierdolił, Freund. – Ile bym da-ał – kontynuował, melodyjnie wymawiając słowo „dał” – aby móc kiedyś polecieć i razem z tobą zatańczyć wśród gwiazd, tuż pod nieboskłonem!
Ciekawe kto im ten scenariusz układał, bo to, co gadał Freund było... normalne i profesjonalne i... (THE END IS NEAR!!!) mądre.
- Ach, mój chłopcze, nie trać wiary. Kiedyś do nas dołączysz, wierzę w ciebie – odparł cichym, lekkim głosem Wank. Gadające ptaki. Aha. Już ogarniam. Chyba, że... Chyba, że to wcale nie ptak, tylko zjarany kumpel Freunda w tym przedstawieniu, który udaje ptaka, a równie zjarany Freund z nim gada zupełnie jak zdrowy normalny człowiek może gadać z ptakiem. Logiczne. – Niech twa nadzieja nie gaśnie. Nie pozwól na to, mój drogi.
- Ty... ty... ty mówisz? – jąkał się Severin, podchodząc do Wanka, który usiadł na ziemi. Wielkolud skinął głową, na co Freund o mało się nie wywrócił. – Ale jak?
No i zaczęła się gadka-szmatka o tym, że Wank jest jego mentorem, bla bla bla, że Freund, a raczej „Piter”, pisane Peter (czy to była jakaś aluzja?) został stworzony, by latać, bla bla bla, że Piter osiągnie wszystko, co tylko zechce, jeśli w siebie uwierzy, bla bla bla... 
Po jakimś czasie na scenę wkroczył Freitag ubrany w blond perukę i krótką, obcisłą czerwoną sukienkę z naszytym, suprise!, logiem sponsora! Wszedł dumnie, pogadał z Freundem, pokłócił się z nim... Grał chyba jego matkę. Leyhe, grający brata Pitera, przysłuchiwał się temu w kącie, a potem zaczął spiskować z Freundem.
Podczas spiskowania Pitera i Adolfa, zasnąłem.
(Hmm... Ciekawe czym się inspirowali wybierając imiona.)
Obudził mnie dopiero ryczący Lanišek. Była to ostatnia scena, w której Piter znalazł to, czego szukał, wypełniając wszystkie misje, i dzięki czemu mógł stać się ptakiem. Dokładniej: scena pożegnania Pitera z bratem i matką.
- Ale... Czy ty jesteś pewien swojej decyzji? – zapytała Frau Mittwoch, to jest Freitag, ze łzami w oczach. – Synu, czy ty naprawdę musisz nas opuszczać?
- Mamo... – powiedział Piter, ledwo hamując łzy.
- Nic nie mów. Kochanie, wiem, że ci na tym zależy, ale ty wcale nie musisz tego robić – starała się odrzucić ten pomysł synowi Frau Mittwoch.
- Ale to moje przeznaczenie. Nie mogę tego zaprzepaścić. Chcę się stać ptakiem, latać wolny, czuć wiatr we włosach...
- Możesz zostać skoczkiem narciarskim! – wykrzyknął nagle ktoś z publiczności. Wszyscy obrócili głowę w stronę tego kogoś. Był to rozbawiony do łez Velta, który szczerze nienawidził Freunda po Falun. Skradł mu aż dwa 2 złota! Niewybaczalne! Co z tego, że raz był trzeci, gdy Freund wygrał. Ten szwab mu wyperswadował, aby Rune słabo skakał, no a jak!
- Bracie, czekamy na ciebie – odparł Wank stojący przy sztucznym oknie razem z Wellingerem. – Czas się kończy.
Freund spojrzał na swoją rodzinę (tfu! Jaki Freund, Piter...) i rozpłakał się.
- Przepraszam, matko. Przepraszam, bracie. – Głos mu się łamał. Autentycznie. Wziął fiolkę jakiegoś fioletowego płynu i wypił go do dna, stając w ramie okna. – Kocham was – powiedział, odwracając się ostatni raz to tyłu. Potem zamknął oczy, rozwinął skrzydła i skoczył w dół, odlatując z Wankiem i Wellingerem.
- Nie! – krzyczała Frau Mittwoch. – Nie!!! – cały czas krzyczała, kiedy upadła na kolana na ziemię.
- On musiał – powiedział Adolf, odwracając się plecami do matki. – Zrozum to, matko. To było jego przeznaczenie. Zrozum to – powtórzył oschle.
Frau Mittwoch wstała, ocierając łzy, i przytulając syna, szepnęła:
- Może i masz rację, synku, ale ja zawsze będę za nim tęsknić, wypatrując go na niebie. Obiecaj, że ty mnie nigdy nie zostawisz.
Adolf milczał.
- Synku... – powtórzyła Frau Mittwoch. – Synku! – Potrząsnęła Adolfem.
Ciało Adolfa osunęło się powoli na ziemię.
- Synku! Co się stało?! Co ci jest?! O Boże, pogotowie! – krzyczała Frau Mittwoch, klęcząc przy ciele syna.
- Zrobiłem to... dla niego... dla ciebie... – wychrypiał Adolf. 
- Co?! Dlaczego?! Co jest?!
- Ktoś musiał ponieść ofiarę. Albo ty albo ja. Za bardzo Cię kocham, aby pozwolić Ci odejść – powiedział, po czym przestał dygotać i zamarł. Na zawsze.
Frau Mittwoch zaczęła płakać. Tak samo jak i cała publiczność z wyjątkiem mnie, Kuttina, Stocha (my jednak tacy podobni) i Fannemela (nie, jednak Fanniś jest moim bliźniakiem!).
Nie ogarniam ich. Wcale a wcale.
Spektakl skończył się po 22 i my, grzeczne skoczki poszliśmy spać. Tak bardzo spać, że musiałem pocieszać Domena i Anže, który zatrzymał u nas na noc, bo bał się nie wiem nawet czego. W końcu to mój kochany Anže. Drugi... Nie! Czekaj! Trzeci brat. Zapomniałem o tym beztalenciu – Cene.

°~°~°~°~°~°

No i jest rozdział! Krótki,bo krótki, ale jednak jest. I to się liczy!
Wyszła taka trochę telenowela z tym przedstawieniem, ale... Co to tam! Jest wykurwi... Dobra, nie! Postanowiłam, że od dzisiaj nie klnę.
Peterowych przygód ciąg dalszy, życie toczy się dalej, tym razem nie Norwegowie szaleją i zmieniają stan emocjonalny człowieka... Jaka ja nowa!
Pozdrawiam i... No, ten... Weny życzcie ;)



P.S. Szajba level Hajba do mnie powróciła! Chyba wpieprzę tu przez to Michiego, bo... No kocham go znowu jak cholera! (Srsly?! Kocham go ZNOWU?! Kocham go cały czas, tylko teraz bardziej.) Oceńcie ten pomysł.