poniedziałek, 4 stycznia 2016

1. Ostracyzm, przegrana i bajlando

30 IV 2015, poniedziałek

Zaproponowałem dzisiaj trenerowi, by zastosował w naszej drużynie ostracyzm. Po długim przedstawianiu przeze mnie pozytywów całej tej akcji, Goran powiedział tylko NIE. No i... rzucił przed tym nudne i proste AHA.
Wyczułem, że przekazuje mi w ten sposób pewną wiadomość: pogódź się z tym.
Łatwo mu to powiedzieć!!!
Jeszcze żadna przegrana nie wbiła mnie aż tak mocno w ziemię, nie rozdarła moich myśli, wlewając w powstałe doliny gorycz i złość. 
Nie wiem nawet, co mam o tym myśleć.
Jestem skończony.
Jestem upadły.
Jestem na dnie.
Jestem beznadziejny.
Ale wtedy pojawia się w mojej głowie światło, mówiące mi zupełnie co innego, niż to, co przed chwilą dobijało mnie kołkiem do wnętrza gorącej kuli ziemskiej, do miejsca, gdzie panuje tylko magma.
Jestem wielki.
Racja, odrobiłem w ciągu jednego weekendu, dwóch konkursów aż 100 punktów. Ale... To się dla mnie tak jakby wcześniej nie liczyło.
No i w sumie nadal się nie liczy.
Gdybym mógł cofnąć czas, wróciłbym do konkursu w Vikersund albo Kuopio. W obu tych konkursach byłem 16. I to skazało mnie na upadek z ogromnej wysokości. A już prawie byłem na szczycie góry...

1 IV 2015, środa

Nie.
To nie żart. Ja na serio jestem DRUGI. Ja na serio nie przywiozłem do domu tej pieprzonej, głupiej, durnej i upragnionej KULI!!!
Jestem beznadziejny...
Pieprzyć tę terapię!!!
Pieprzyć ten dziennik!!!
Pieprzyć te skoki!!!
Pieprzyć moje narty!!!
Pieprzyć wszystkie moje medale!!!
Pieprzyć wszystko!!!

22 IV 2015, środa

Przełknąć smak ten porażki – nierealne.
W ogóle skoki narciarskie wydają się być takie nierealne. Udowadniają, że ludzie jednak potrafią latać, pokazują, że jeśli się czegoś bardzo pragnie, można przy dużym nakładzie pracy to osiągnąć. Ćwiczą wytrwałość. Skacząc, trzeba mieć naprawdę silne nerwy i trzymać je na wodzy. W innym wypadku, jeżeli myśli i nerwy wymkną się spod kontroli, można wiele tym przypłacić.
Nie wiem, o co mi w tym momencie chodzi, ale wiem jedno: DZISIAJ MIJA MIESIĄC ODKĄD STRACIŁEM KULĘ, chociaż ją zdobyłem.
Mówiłem, że skoki narciarskie są nierealne.

22 V 2015, piątek

Minęły. Już. DWA. Miesiące.
Dwa miesiące odkąd zakończył się sezon.
Nie wiem czemu, ale to już nie boli.
To pożera mnie żywcem, nie dając mi czasu na odczuwanie bólu, złości, czy zadręczanie się myślami: a co by było gdyby?
A co by było gdyby Jurij nie wygrał wtedy w Plamicy?
A co by było gdybym skoczył wtedy więcej, dalej?
A co by było gdybym był trzeci w tamtym konkursie; czy ból byłby ten sam?
A co by było gdyby to nie Jurij pozbawił mnie szansy na najwyższe osiągnięcie w karierze, na zdobycie najwyższego „odznaczenia” w skokach?
A co by było gdyby...?
I tak w kółko...

22 VI 2015, poniedziałek

Trzy miesiące.
Litości!!!
Po co ja to w ogóle liczę? Tak jakby miało to jakikolwiek sens, jakby złamało mnie to do tego stopnia, że myślę cały czas tylko o tym? Ja przecież myślę o tym zaledwie kilka... dziesiąt razy dziennie. Dobra, przesadzam. Zawsze lubiłem wyolbrzymiać problemy. Nawet takie „nieistotne”.

12 VII 2015, niedziela

Zaraz padnę!!!
Nie wierzę, że dałem się na to namówić!!! To jest po prostu nie do uwierzenia, że JA brałem udział w czymś takim!!! Przecież... żeby to zrobić musiałem chyba rzeczywiście być zalany w cztery dupy. A nawet i gorzej.
Zacznę jednak od początku, bo środek, a tym bardziej koniec tej historii jest niejednoznaczny. Nawet bardzo niejednoznaczny...
Jako, że mieliśmy weekend wolny od jakichkolwiek treningów, a szwagier kolegi kuzyna Jurija miał akurat urodziny, postanowiliśmy się trochę zabawić. No... może „ciut” więcej niż trochę.
Zgrupowanie mieliśmy w Kranju. „Zwykły przypadek” sprawił, że ten szwagier kolegi kuzyna Jurija mieszkał akurat 10 kilometrów od Kranja – krainy, gdzie marzenia się spełniają i wszystko jest takie, jakby się chciało – no to postanowiliśmy, jako drużyna, jeden wierny, pomocny team, wybrać się na, jak to Jurij nazwał, tradycyjny wystawny bankiet. Z tymże ta tradycja w nazwie nakazywała kupić pewien magiczny eliksir, zwany w szerokich kręgach piwem.
Cała nasza ekipa zrzuciła się zatem na zgrzewkę, bo uznaliśmy, że skoro to „wystawny bankiet”, to nie będziemy nikogo przytruwać alkoholem.
Błąd.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, każdy z nas swobodnym krokiem, na twardych nogach wyszedł z auta. Nejc i ja wzięliśmy ze sobą skrzynkę pełną butelek piwa, złocistego, pięknego płynu, którego do teraz mam dość oraz papierową torbę, do której Jurij coś wsadził. (Opłakane były skutki, kiedy sobie przypomniał po północy, że to ma... Chociaż wtedy nie narzekaliśmy.) 
I tak żwawym krokiem, z Jurijem na czele stanęliśmy na dosyć dużym tarasie. 
Jurij zadzwonił do drzwi, ale dzwonek nijak się miał do muzyki za drzwiami. Kiedy myślałem, że nici z planów, drzwi nagle się otworzyły, a w środku stał wąsaty, grubszy facet. Widać było po nim, że jest trochę taki niedzisiejszy. 
Wpuścił nas, uściskał i dopiero po trzech godzinach gadki i polewania uświadomił sobie, że ja to ja, Jurij to rzeczywiście Jurij, a każdy z nas, to rzeczywiście każdy z nas. A że wtedy był jeszcze bardziej urobiony, że tak powiem, to zaczął nam skakać do butów, całować je i w ogóle zachowywał się tak, jakby się do nas modlił. Oczywiście wstawał z podłogi, kiedy kolejka przychodziła na niego. Tego opuścić nie mógł.
Z niechęcią, albo dumą, przyznam, że do 23 nie tknąłem ani raz kieliszka. Ja chciałem być trzeźwy i ogólnie odgrywać dobrą rolę w tej całej, pijanej już zresztą, bandzie. Musiał ich ktoś ululać do snu i załatwić żeby Goran zgarnął naszą ekipę.
Przetrwałem ponad 4 godziny o zaledwie DWÓCH piwach. I dobrze mi z tym było; nawet bardzo.
Niestety po 23 Jurij założył się ze wstawionym już Cene o to, kto wypije więcej wódki i się nie zrzyga. Jako dobry brat odciągnąłem Cene od tego niedorzecznego pomysłu, ale odbiło się to na mnie. Bo wtedy to ja musiałem przejąć obowiązki brata. Tepeš naskoczył na mnie, że, cytuję: „skoro ty jesteś zawsze drugi nie musisz robić tego chłopakowi; choć i tak by przegrał”.
Wkurzyłem się.
Zgodziłem się.
Upiłem się...
I w ten sposób wypiłem od Jurija DWA więcej kieliszki. A tych kieliszków nie było 10. Nie!!! Było ich przynajmniej 50... Jak nie więcej...
No to byłem już wstawiony. 
Ledwo się trzymałem na nogach i przez kilka minut rzygałem jak kot. To było potworne uczucie. 
Ale wtedy miałem to gdzieś; poszedłem na zwiady do kuchni. Szukałem wszędzie gdzie się tylko dało jakiejś butelki. W mojej głowie kołatały tylko DWA słowa: więcej! wódki! Jak nigdy nie miałem skłonności do picia, tak wtedy czułem, że jedynie przez kieliszek pełen trunku mogę oddychać.
Kiedy wróciłem na werandę, gdzie piliśmy, Jurij dalej siedział przed koszem na śmieci ze zwieszoną głową. Jak mnie zobaczył, wiedziałem, że ledwo żyje. Ale gdy wypatrzył w mojej ręce jakąś butelkę (wziąłem byle co, mając nadzieję, że z Laniškiem zrobimy bimber), od razu wstał i chociaż się chwiał na nogach, co chwilę się potykając, wziął do rąk dwie butelki wódki i stanął przede mnie, prawie śpiąc.
Wtedy byłem pewien, że on już żyje w swoim świecie, ale musi z nami siedzieć. I pić. Bo: „ bez picia nie ma życia”.
Upadł przede mną na krzesło.
Ale tak łatwo się nie poddał i zażądał rewanżu. 
Tym razem był to konkurs pod tytułem: kto szybciej wypije całą butelkę 0,7... Nie wiem, czy jest to powód do zaszczytu, ale wygrałem walkowerem. W połowie butelki Tepeš się wywalił z krzesła i ponownie wyrzygał, mrucząc coś o światełku w tunelu i takim dziwnym włochatym potworem, trzymającym jego krzesło.
Dopiero po chwili okazało się, że tą wielką stopą jest Semenič. 
Wiedziałem, że to właśnie w tamtym momencie Jurijowi urwał się film. I od tamtego czasu nic nie pamiętał. W sumie: może to i dobrze. Bo flirtowanie i całowanie się z języczkiem z dostawcą pizzy, którego zdążył zaciągnąć na imprezę i razem z Laniškiem upić, nie należało bynajmniej do przyjemnych doświadczeń dla oczu i uszu. 
A potem jeszcze dla nosa.
Powoli zbliżała się 23:30.
Jednak nikt się nie poddawał.
Chociaż chodziłem na chwiejnych nogach, postanowiłem, że potańczę sobie z jedną z sióstr syna szwagra kolegi kuzyna Jurija (jak to teraz piszę, to wydaje mi się, że to nie mogło być normalnym bajlandem). Jednak byłem do tego stopnia „szczęśliwy”, że pomyliłem dziewczynę z Laniškiem. Pokochaliśmy się do tego stopnia, że nawzajem wyznaliśmy sobie miłość i wylizaliśmy sobie prawie każdy kawałek twarzy. Na szczęście uznaliśmy, że mamy nieświeże oddechy i odpuściliśmy sobie francuski pocałunek.
(Jak teraz o tym myślę, to jestem tak ogromnie szczęśliwy...)
O północy z prowizorycznego parkietu wyrwał nas przeraźliwy krzyk Robiego. Jak się potem okazało, zostaliśmy na sucho. Zero wódki. Zero piwa. Zero zabawy.
Ale właśnie wtedy Jurij przypomniał sobie, że wziął ze sobą w tej magicznej siatce pięć butelek polskiego Jack'a Daniels'a, czyli Żubrówkę. Jacy my byliśmy radośni... Cieszyliśmy się do tego stopnia, że Semenič, Lanišek, Cene oraz Robert postanowili zatańczyć “brekdens”. Skończyło się to na tym, że Lanišek wylądował w oczku wodnym, ciesząc się, że mu ryba do majtek wleciała, Kranjec trzasnął się łbem z Semeničem, a mój kochany braciszek usiadł na wymiocinach Jurija.
Niestety on to zapamięta...
Zapomniałem dodać, że Laniškowi się po chwili przypomniało, że nie ubrał dziś majtek. (Dobrze, że mu pamięć wróciła, zanim gacie ściągnął. Działoby się, oj działo!)
Kiedy skończyliśmy pierwszą butelkę, zaczęliśmy grać w prawda czy wyzwanie. Prawie zawsze wybierali wyzwanie. Ale to nie były pierwsze lepsze wyzwania, o nie! To były ekstremalne zadania.
Lanišek musiał wsadzić goły tyłek do akwarium w domu. Nie byłoby w tym nic śmiesznego, gdyby nie fakt, że nie wiedział, iż te „rybki” są wielkości mojej stopy. A ja mam dosyć spore stopy. Nawet bardzo.
W momencie, gdy je zobaczył, od razu zaczął uciekać, ale wleczący się na końcu Jurij złapał go przy samym wejściu. Po kilku minutach namawiania, Lanišek ściągnął spodnie i, trzymany za ręce przez Cene i Nejca, włożył zadek do wody. Miał wytrzymać dwie minuty (Jurij, który wymyślił to wyzwanie, uznał, że zrobi to na moją cześć; wtedy byłem mu za to wdzięczny; głupia szmata z niego!!!). Pech jednak chciał, że już po 30 sekundach czarna, węgorzowata ryba zaczęła mu wchodzić do dupy. Wydawał z siebie dzikie dźwięki; śmialiśmy się, że dostał orgazmu przez rybę.
Kiedy skończył się czas, wyszedł z akwarium z rybą uczepioną genitalii. I wtedy ktoś wpadł na kolejne wyzwanie: ktoś musiał ściągnąć tę rybę. Ustami. 
Na szczęście padło na Jurija.
On był już tak wstawiony, że nawet nie protestował i w kilka sekund pozbył się ryby. Lanišek był mu do tego stopnia wdzięczny, że zarzucił się na swojego wybawcę. Chociaż nadal nie miał spodni.
To było śmieszne straszne.
Od razu po założeniu przez Anže spodni, wyszliśmy na kolejną porcję zimnej wódki. Polskiej. Najlepszej.
Już po trzech kieliszkach zasnąłem na stole i od tamtej pory nic nie pamiętam. Od Cene wiem tylko tyle, że potem jeszcze wstałem i zabawiałem się w striptiz.
Naprawdę to zrobiłem?!

Chyba nie muszę mówić, że ranny trening nie wyszedł nam szczególnie. Te odległości, styl i ruchy były takie piękne i płynne, że nigdy nie były lepsze.
PO-RA-ŻKA!!!

°~°~°~°~°

DRUGI wpis na tym blogu!!! Taaak!!!
Nie ma co, czynię dosyć duże postępy. To już nie jestem ja sprzed roku, kiedy pisałam rodziały przez kilka miesięcy. (Choć tak naprawdę nie pisałam nic, tylko dzień przed opublikowaniem rozdziału było tylko: szybko, szybko! Pisz dużo, bo cię zabiję/ą...)
A tak z innej beczki: jak minął sylwester? Bo mnie na tyle bombowo, że zainspirował mnie do tego rozdziału.
Następny rozdział już wkrótce; mam nadzieję...
POZDRAWIAM ;***

9 komentarzy:

  1. To opowiadanie rządzi! Chciałabym pisać z taką lekkością :-D czekam na następna część ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. O NIE! ja tutaj płaczę i śmieję się jednocześnie przez Ciebie! takie imprezy to coś, naprawdę, ale chyba nie chciałabym się na takowej znaleźć XD
    ale Peter chociaż przestał się zadręczać tą nieszczęsną Kryształową Kulą (którą, swoją drogą zdobędzie w tym sezonie zapewne, jak i wygrał TCS i wiele innych konkursów jeszcze przed nim do wygrania :D)!
    kocham to opowiadanie<3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O jejku! Dziękuję :3
      Też nie chciałabym się znaleźć na takiej imprezie :/
      Co do Petera: wiedzaiłam, że wygra, wiedziałam wiedziałam wiedziałamwiedziałamwiedziałam!! On jest Mistrzem (jednak Kamilowi fo oięt ledwo co sięga). Odobiście: nie uznaję byłego sezonu. Jego nie było...
      Pozdrawiam ;***

      Usuń
  3. O Matuchno, popłakuniałam się. Poważnie.
    Ależ oni mają pomysły. Polski Jack Daniels zdecydowanie wygrał. I zakład Cene (a raczej Petera) z Jurijem. I rozpacz Kranjca na wiadomość o braku życiodajnego napoju. I Lanisek z dupą w akwarium. Nosz kurwa, co ty robisz z moją wyobraźnią :')
    Ojj, coś czuję, że Pero po tym sezonie nie będzie już pamiętał o KK, która rok wcześniej DOSŁOWWNIE przeleciała obok jego nosa :P Ale jego wkurwy są tak niesamowicie cudowne, że mógłby być jeszcze kilka razy drugi na najważniejszej imprezie w sezonie. Kocham <3
    Nawet mi się nie waż usuwać tego bloga, bo nartami Prevca zagonię do pisania! :P
    Pozdrawiam i weny życzę! :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha! Dziękuję ;***
      Co ja robię z Twoją wyobraźnią? Różne śmieszne rzeczy, mam nadzieję.
      Pozdrawiam :3

      Usuń
  4. Nie pałam jakąś mega wielką sympatią do Prevca, ale przez to opowiadanie chyba zacznę patrzeć na niego inaczej. Dziewczyno, moja psychika popsuła się automatycznie po tym rozdziale! :D Po prostu padam ze śmiechu i nie mogę przestać sie cieszyć do ekranu. Poza tym już tytuł na nagłówku mnie rozwalił "[...] i nie być drugim", to takie bardzo życiowe i Peterowe :D
    Czekam na więcej i zapraszam do siebie; http://elsker-meg.blogspot.com/.
    Buziaki ;**

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję!!! Staram się jak mogę i, z tego co czytam, wychodzi dobrze. A za popsutą psychikę przepraszam, taka już jestem ;) Wyobraź sobie, że ja z takim czymś we łbie żyję na co dzień...
      P.S. Z chęcią zajrzę na Twojego bloga :3
      Pozdrawiam ;) :***

      Usuń