12 XII 2015, piątek
Pamiętajcie! Rosja to nie kraj, to stan umysłu! Przyjedziesz tu raz, wyjdziesz na moment na miasto, a rano budzisz się w łóżku jakiegoś faceta w Kanadzie.
Na przykład.
Nie żebym doświadczył czegoś takiego. Ja po prostu dobrodusznie ostrzegam.
W każdym razie: łelkam tu de Raszja! To tutaj do obiadu popija się herbatkę z wódką, na śniadanie raczy się zestawem śniadaniowym ogórek+wódka, a na kolację jest pewne urozmaicenie – wódka z masłem! (Naprawdę tego nie rozumiem! Coś mi się nie chce wierzyć, aby statystyczny Putinianin sobie aż tak bardzo dogadzał. Ten Korniłow to już chyba był po obiedzie... A może nawet i po kolacji o 8:30 rano.)
W każdym razie Norwegowie zastosowali się do złotych rad Penisa i od razu ruszyli na wycieczkę krajoznawczą do monopolowego. Czekaj... Co? Peni... DENISA! No, wychodzi na to, że w Rosji alkohol unosi się w powietrzu, bo akurat dzisiaj byłem wyjątkowo trzeźwy. A to może błąd. Bo zapamiętałem dzisiejsze dantejskie sceny.
Jakie?
Nie chcę grzeszyć, ale opowiem...
O 9:00 rano w hotelowej restauracji odbyło się oficjalne zebranie zorganizowane przez komitet powitalny. Czytaj: Korniłow z przepychaczkowym berłem w dłoni, stojący na stole, Klimov, częstujący wszystkich napojem bogów, Hazetdinov, śpiewający „I believe I can fly” oraz reszta Rosjan tańcząca gdzieś na uboczu twista. To był przykry widok. Szczególnie, że zdecydowali się na krótkie spódniczki, kokosowe staniki i skarpetki do klapek. (Polacy aż się wzruszyli na ten widok.)
- Dzisiaj w kalendarzu Wielkiego Wóddy wybiła niesamowita data! Tylko dzisiejszego dnia Wódda będzie na tyle łaskawy, aby sprawić, że po degustowaniu alkoholu kac doskwierać nie będzie i życie będzie piękne! Wysłannicy Wielkiego Wóddy wypełniają swoją misję boską w każdym szanującym się sklepie, gdzie na półkach można znaleźć Dzieci Wóddy! Pierwszy z Wóddy zrodził się „Pan Tadeusz” – postawny i szanowany przez wszystkich – który dręczył Ojca o to, aby ten dał na świat jeszcze więcej Dzieci. I w ten sposób z nicości zrodziły się „Żubrówka”, „Wyborowa”, „Soplica” oraz „Finlandia”. Wszystkie cztery równie piękne, ale „Finlandia” najpiękniejsza. Każda z sióstr miała niezwykłe właściwości lecznicze. Nikt przy nich nie czuł się smutny czy też przygnębiony. Lecz Wielki Wódda zapragnął mieć jeszcze jednego syna. Jednak nie mógł mieć już więcej Dzieci. Wtem zaczął opłakiwać tą stratę, aż wypłakał Wielki Ocean, zwany dzisiaj powszechnie jako Bajkał, a gdy łzy wypełniły rów po brzegi, z samego środka Wielkiego Oceanu wyłoniło się dwóch braci – „Krupnik” i „Absolwent”. Byli do siebie podobni, ale jednak inni. Oboje mieli inny chód i inny wpływ na ludzi. Pocieszyli Wielkiego Wóddę, mówiąc, że są zesłani Ojcu na pocieszenie i od teraz na zawsze będą zwani jego synami. Wielki Wódda przyjął ich z radością i nazwał swoimi Dziećmi – mówił Korniłow, unosząc ręce ku górze jak na jakimś kazaniu.
- A co z resztą boskich Dzieci? – zapytał jakże zaciekawiony Żyła.
- Jak już powiedziałem, Wielki Wódda nie mógł mieć więcej Dzieci. Było mu z tego powodu coraz bardziej smutno. Tym bardziej, że Dzieci odsuwały się od niego z każdą chwilą coraz bardziej. Czuł się samotny. Wtedy na drodze Wielkiego Wóddy pojawiła się ona – piękna i niezwykła Pani Bimber. Wielki Wódda natychmiast się zakochał i posiadł Panią Bimber za żonę. Z tej miłości zrodziły się kolejne Dzieci.
- A jak zareagowały na to starsze Dzieci Wóddy? – zapytał Domen.
O nie! Co on tu robił?! Wciągnie się chłopina w wielkie wóddowanie i będzie potem w domu: „Peter! Coś ty, kurwa, zrobił swojemu bratu?! Pieprzy o jakimś Wóddzie!” Jeszcze, nie daj Boże, zrobi jakiś krwawy obrzęd i co wtedy?!
- Starsze Dzieci nie były zadowolone tym, że ich Ojciec ma kolejne Dzieci, które ze względu na Panią Bimber kocha dużo bardziej. Pierworodny Wóddy postanowił zatem namówić swoje rodzeństwo do zemsty na Ojcu – powiedział Denis, z tajemniczym ni to uśmiechem ni to strachem na twarzy. – Pewnej nocy wszystkie córki odciągnęły Ojca gdzieś w ciemny las, do miejsca, gdzie ich bracie czekali z zasadzką. Kiedy doprowadziły Wielkiego Wóddę na miejsce w odpowiednim czasie, z koron drzew wyłonili się synowie Wóddy w czarnych strojach, z maskami na twarzy i rzucili się na Ojca z nożami. Pierwszy w gardło Ojca trafił nie kto inny, jak... – zrobił teatralną przerwę – „Pan Tadeusz”! – Na sali rozległy się dziwne jęki, westchnięcia, szlochy i nie wiadomo co jeszcze. – Wielki Wódda opadł wtedy na kolana i zaczął dusić się swą krwią, wskazując palcem na pierworodnego. Wszyscy stanęli jak wryci. Ty, powiedział do syna, zabiłeś swego Ojca. Zabiłeś mnie z zazdrości. Namówiłeś innych do zrobienia tego z tobą, albowiem sam się bałeś. Wiedziałem, że to kiedyś zrobisz. A teraz w ostatnich mych tchnieniach rzucam na ciebie klątwę! Na ciebie i wszystkie moje Dzieci! Każdy, kto będzie was czcił, na drugi dzień pożałuje tego, albowiem wstąpi w nich mój duch – Wielki Kac! Będziecie wszyscy przekleństwem ludzkości! To przez was na świat zesłane zostanie Zło!
- A co z Panią Bimber? Przecież kiedy ją czcimy już mamy zawroty głowy i Zło wokół! – odezwał się Hilde.
Proszę państwa, pora chyba na założenie A.A!
- Wielki Wódda w ostatnich tchnieniach swego żywota skierował władzę nad klątwą na swą małżonkę, obarczając ją ciężkim brzemieniem decydowania o dalszych losach Dzieci. Nie wytrzymując presji postanowiła się powiesić tego samego wieczora, ale Dzieci Wóddy ostatecznie ją uratowały i żyła, ale w bardzo złym stanie. Dlatego gdy pijemy bimber, nasz świat zajmuje Wielki Kac! – mówił dalej Korniłow pełen pasji.
- A czemu dzisiaj jest ta niezwykła data? – zapytał zaciekawiony Tande.
Korniłow usiadł na skraju stolika, na którym wcześniej stał.
- Albowiem tego dnia na początku stworzenia świata przez Wielkiego Wóddę ludzie byli jeszcze chronieni przed kacem. To w ten dzień został zabity przez własne Dzieci. Można to wyczytać z konstelacji gwiazd. Kiedy na konstelację Wielkiego Wóddy nałoży się Wielki Wóz i Mała Butelka, mamy ten dzień! Występuje raz na kilkanaście tysięcy lat! – mówił z dumą Denis.
Zastanawiam się, czemu nie wyszedłem wtedy z sali po pierwszych słowach Rosjanina, ale tego się nie da cofnąć. Chyba zaślepił mnie Wielki Wódda.
- Aby uczcić dzień bez kaca wyruszmy teraz do boskich Wysłanników zakupić Dzieci Wóddy i uczcijmy Wielkiego Wóddę!
I tak też zrobiliśmy. Całą skoczną gromadką, liczącą około 80 osób, ruszyliśmy do najbliższego monopolowego. Kiedy cała nasza karawana weszła już do środka Wielkiej Świątyni (Korniłow wciąż gadał o tym kulcie Wóddy!), na każdego z nas przypadało 10 centymetrów kwadratowych. No dobra... Plus, minus 1 milimetr.
Nie widziałem, kto zakupił Dzieci Wóddy. Jedno było pewne – to był albo Polak albo Rosjanin, bo na półce z alkoholem nie zostało już nic. To była iście słowiańska decyzja.
Po około 30 minutach byliśmy z powrotem w hotelu i urządziliśmy „małą” ucztę w pokoju, uwaga, uwaga!, Żyły i Kota! No więc upakowaliśmy się w niewielkim pomieszczeniu i rozłożyliśmy boskie napoje na... Każdym wolnym miejscu w pokoju.
I tak piliśmy, i piliśmy, i piliśmy, i piliśmy... Aż po niecałej godzinie wszystko wypiliśmy. A wszystkich Dzieci Wóddy było około 150. Ale co to tam dla nas, kiedy taki Żyła pije za jednym zamachem 3 „Finlandie”! Szczerze to go za to podziwiam. Ja zazwyczaj po 1 „Panie Tadeuszu” czułem się jak jakieś sflaczałe gówno, a co dopiero po takim wyzwaniu... Powiem krótko: gdy dorosnę, chcę być jak Piotrek. Nieustraszony Wóddo-kapłan! (Pragnę przypomnieć, że dzisiaj nie piłem. Byłem grzeczny.)
Gdy skończył się alkohol atmosfera siadła. Jak wcześniej wszyscy radośnie gadali, tańczyli na stole i w ogóle robili różne rzeczy, tak teraz jedynie dźwięki w pomieszczeniu wydawał z siebie chrapiący Domen. No właśnie mój braciszek. Zapomniałem zamknąć go w pokoju przed ucztą i doprowadziłem go do tego stanu. Jestem winny, ale kogo to obchodzi! Po raz pierwszy w życiu został wydymany przez los! Mój kochany braciszek... Spał w najlepsze, a obok niego siedział chwiejący się na wszystkie strony Anže. To jest dopiero złoty chłopak!
- I co teraz? – odezwał się nagle Gangnes.
- Pomódlmy się do Wielkiego Wóddy – rzekł Korniłow.
Tak też zrobiliśmy. Kiwaliśmy się na boki, próbując ustać o własnych siłach. Mało komu się to udało, więc po chwili mieliśmy na podłodze dywan z Norwegów, Słoweńców (prócz mnie, bo, ponownie przypomnę, byłem trzeźwiutki, i mojego śpiącego brata), Austriaków, Niemców, Japończyków, Koreańczyków, Kazachów, Szwajcarów i Francuzów. Polacy i Rosjanie stali na baczność tak, jakby wypili sok owocowy zamiast wódki. Podziwiam. To samo z Finami. W końcu nazwa ich kraju do czegoś zobowiązuje. Wśród wyjątków, stojących jeszcze na nogach byli: Takeuchi, Hayböck, Ammann, Forfang i Freund. Tego ostatniego telepatycznie próbowałem wyjebać na ziemię, ale się nie udało. Runął dopiero pod naciskiem ciała Stocha, który właśnie odgrywał rolę Ziemi krążącej wokół Słońca. A Słońcem był właśnie Freund. Z tymże Kamil ustał to wypadnięcie z orbity, robiąc potem telemark.
- 5 razy 20!!! – krzyknął zalany w trzy dupy Forfang. – Bardzo ładnie wylądowany skok, niemalże jak ten w Soczi podczas pierwszego konkursu na skoczni normalnej, tylko że lepszy. Ten telemark był perfekcyjny. Niemal tak perfekcyjny jak region w Norwegii, od którego pochodzi nazwa tego lądowania – mamrotał Johann.
Wzięło go na historię skoków!
Aby go uciszyć, rzuciłem w niego poduszką. Ta nawet do niego nie doleciała, a on już upadł między Laniška i Tande, przygniatając swym ciężarem ciało Radika. Biedny Zhaparov! Ale przynajmniej ten dureń się uciszył...
Niestety po „modlitwie” do Wielkiego Wóddy wszyscy, którzy nie wytrzymali napięcia, jakie wywoływała u nich grawitacja, zapadli w sen. I tak sobie pochrapywali w rytm walca wiedeńskiego. Hayböck, słysząc swoją nutę (tak to określił), wziął jedną pustą butelkę do rąk i zaczął bawić się w dyrygenta. Wymachiwał tą butelką na wszystkie możliwe strony. Bałem się, że w pewnym momencie rozdupcy sobie szkło na głowie, ale na całe szczęście po chwili upadł na łóżko, tuląc butelkę do piersi. Taki tam mały austriacki romansik. Dobrze, że Kraft tego nie widział, bo Hayböck musiałby go przepraszać na kolanach. A kiedy Stefek się zaweźmie... Mózg rozjebany!
Widząc śpiące Hajbekątko postanowiłem opuścić pokój, gdzie powietrze miało wysokie stężenie alkoholu. Gdyby zaprosić tam jakichś popieprzonych naukowców (albo ewentualnie posłuchać dywagacji Kubackiego), to stwierdziliby, że alkohol w powietrzu był równy 70%, azot 20%, tlen 9,5%, a reszta gazów 0,5%. Nie wiem w jaki sposób Dawid to stwierdził, ale w razie czego namalowałem na drzwiach pokoju wielki czerwony znak X.
Jako że byłem jedynym trzeźwym w tej grupie, za zadanie doprowadzić tą pijaną gromadkę do swoich pokoi. Nie wiem jak ani czemu, ale zgodziłem się.
- W dwuszeregu zbiórka! – rozkazałem.
Wszyscy jakoś się potoczyli, próbując stanąć w dwuszeregu, ale coś im nie wyszło i miałem przed sobą oddział Deltę do zadań specjalnych w sprawie opijania ludzi wydychanym powietrzem, a potem zawożenia ich w tajne rządowe miejsca zwane słynną Walizką Laniška – miejsca, gdzie skarpety ożywają i zaczynają pełzać.
- Albo nie... – odparłem, widząc chwiejących się na wszystkie strony nędzne kopie człowieka myślącego. – Wystarczy, że po prostu stoicie. To i tak sukces.
Zacząłem liczyć. Wyszło mi, że jest ich 18. A powinno być więcej...
- A nie! – krzyknął Hula. – Zostawiliśmy tam Severina! Musimy po niego wrócić, bo on tam umrze! – płakał.
Niech umiera, chuj jeden. Doigra się.
Zbyłem go wzruszeniem ramion.
- Ty istoto bez serca! Ty popieprzony preclu! Musimy po niego wrócić! – zaprotestował Ammann. – Bo jak nie, to cię tam wrzucimy! I zamkniemy!!!
O nie! Tylko nie to...
Posłusznie wróciłem pod drzwi, naciągnąłem koszulkę na nos i otwarłem drzwi. Na cmentarzu powietrze byłoby lepsze...
Przekroczyłem próg, starając się szczelnie zatykać nos, ale nagle coś, w postaci Żyły, wpadło na mnie. Koszulka zsunęła się w dół, narażając mnie na śmierć. Po chwili alkohol zaczął mnie usypiać. A te pijane durnie zamiast uciekać przed śmiercią, wpadli do środka mnie uratować. Ale opary dopadły także ich.
I wszyscy zasnęli.
Ostatnie co pamiętam, to Stoch ginący pod szafą, którą przewrócili na niego Murańka i ten od luzu w dupie.
Ocknąłem się dopiero o 12:49. Byłem w boksie dla Słoweńców, a razem ze mną cała reprezentacja. Oni obudzili się przede mną. Ku mojemu zaskoczeni wszyscy mieli mokre włosy. Patrzyłem na nich z zaciekawioną miną, aż nagle odezwał się Tepeš:
- Obowiązkowy prysznic, aby wytrzeźwieć na trening – wytłumaczył.
- Ale ja nie jestem... – zacząłem, ale Domen mi przerwał:
- Wszyscy tak mówią, a potem zaczynają całować podłogę.
Zamrugałem oczami, po czym wzruszyłem ramionami. Czemu nie? Co mi szkodzi prysznic? Przynajmniej zmyję z siebie woń alkoholu.
Wyszedłem z boksu i od razu napadła na mnie jakaś stara baba. Zarzuciła mi worek na głowę i bez słowa zaniosła do miejsca z prysznicami.
Relacjonować tego, co zdarzyło się pod prysznicem, nie będę. Powiem tylko, że chyba zostałem zgwałcony podczas gwałtu zbiorowego z Freundem, Gangnesem, Freitagiem, Forfangiem i Hayböckiem. W każdym razie tak mi powiedziano.
Po prysznicu zacząłem rozgrzewkę. No i w ten sposób się rozgrzałem (Amerykę odkryłem!) i ruszyłem na górę skoczni. I tak skoczyłem sobie raz, drugi, trzeci i to był mój koniec skoków na dziś. Wszystkie skoki – zaliczone!
(Szczerze: współczułem wszystkim tym, co uczcili dzisiaj Wóddę, albowiem niezbyt miło im się skakało. Jedynie ja odbyłem dzisiaj trening bez żadnych problemów.)
Wracając po ostatnim skoku do boksu, natrafiłem na kogoś, kto płakał. Był tyłem i w kasku, więc nie wiedziałem, kto to był. Podszedłem do smutasa i zacząłem gładzić go po ramieniu.
- Co jest? – zapytałem.
Ten ktoś, kogo próbowałem pocieszać, odwrócił do mnie przodem i wtedy ukazała mi się twarz... STOCHA.
- Peter, ja nie wiem, co robić! Chlip... Kolejny raz sobie nie radzę! Chlip... Pomóż mi! – płakał w moją nogawkę Kamil.
Pewnie! Jak trwoga, to do Petera! A idź z tym szwabem gadaj, a nie...
- Zabij się i po problemie – wzruszyłem ramionami, po czym odszedłem.
- Co ja ci zrobiłem, że mnie już nie lubisz?! – dobiegł do mnie głos Stocha.
Nie odpowiedziałem. Nie mogłem. Bo ja nadal go lubiłem, ale czułem się przez niego zraniony. Nawet bardzo. Dlaczego? Ponieważ wymienił mnie na szwaba, który ukradł mi kulę. Ponieważ zaczął wciągać Freunda w nasze wspólne przyjacielskie gry i zasady. Ponieważ czułem się winny za to, że zaprzepaściłem naszą długoletnią przyjaźń, wybierając Fannemela, aby się zemścić.
Chlip, chlip, chlip...
°~°~°~°~°~°
Nic nie brałam, więc nie dam namiarów na dilera!!!
A tak poza tym: wracam! Raszja jest bardzo ciekawym tematem i - ku, mam nadzieję, waszej radości - to nie koniec opowieści z Krainy Putina!
Mam nadzieję, że się spodobało. Szczególnie ta w miarę inteligetna końcówka o smuteczkach Petera.
Nie pytajcie się skąd wymyśliłam Wielkiego Wóddę, ani czemu upiłam Demona (to Demon!; po raz pierwszy z życiu spodobał mi się komentarz (nie)Szczęsnego!).
Podrawiam!
P.S. Jestem głupia. Dziękuję za to, że podświadomie się zgadzacie (sarkazm).